Przychodzą zwykle nocą. Pracują bez słów. Nie używają światła, żeby trudniej ich było namierzyć. Czterech ludzi na jedną jamę. Trzy godziny i jest wydrenowana. W jeden dzień mogą wykopać i pięć dziur. Najgłębsze mają po sześć metrów. Bursztyn pakują do kieszeni. Z wolnymi rękami łatwiej uciekać. – Gdyby im pozwolić, to w trzy dni przeryją kilkaset metrów kwadratowych. Są szybsi od kretów – mówi Aleksiej ze społecznej organizacji Bug. Uzbrojony jak żołnierz, pomaga regularnym oddziałom policji i gwardii narodowej pilnować lasów wokół Maniewicz, na północ od wojewódzkiego Łucka. Wolontariusze łapią kopacza i przekazują w ręce władzy. Na toczce, posterunku, bugowcy zmieniają się co tydzień. Trzyosobowa załoga śpi w budce zbitej z desek. Ogrzewanie i jedzenie – z ogniska. Na wyposażeniu automaty, siekiery, łopaty i termowizor. – Widzimy na pół kilometra, czy to zwierzę czy człowiek – wyjaśnia Aleksiej. – Ale las duży. A oni też nas obserwują.
Czasem wystawiają na próbę. – Rzucą granaty, my biegniemy sprawdzić, a oni gdzie indziej wchodzą z łopatami do lasu – uzupełnia dowódca ochotniczej trójki ps. Kent, 30-latek rodem z niedalekich Kukłów. Aleksiej, 27 lat, dojeżdża na służbę z pobliskich Maniewicz. Szukał pracy w Moskwie, potem w Polsce i Niemczech. Tu o robotę trudno. A jak się już zarobi 4 tys. hrywien (ok. 600 zł), połowę trzeba oddać na mieszkanie, a w domu przecież żona i dwoje dzieci. – To jak żyć? – rozkłada ręce.
Ale wolontariuszem nie został dla pieniędzy (– Finansują nas ze składek zwykli ludzie), tylko przez patriotyzm.