Nie złośćcie się na Grzegorza Schetynę. Nie wściekajcie się na Ryszarda Petru. Nie bądźcie źli na Donalda Tuska. To nie ich wina, że nie dają rady wzbudzić entuzjazmu. To jest nasza wina. Liberalni demokraci tak od jakiegoś czasu mają, że wybierają ludzi, którzy wydają im się przede wszystkim niegroźni. Problem polega na tym, że niegroźni dla tych, którzy ich wybierają, są też niegroźni dla tych, którzy na wybierających dybią. Między innymi dlatego liberalno-demokratyczna sielanka zamienia się w piekło.
Naprzeciw siebie stają dziś na całym Zachodzie dwie wielkie formacje. Z jednej strony McŚwiat, a z drugiej Jihad – by sytuację opisać w metaforze słynnej książki Benjamina Barbera (zachowujemy oryginalną pisownię angielską, także dlatego, by zaznaczyć, że chodzi właśnie o metaforę, znacznie szerszą niż islamski kontekst). Po stronie McŚwiata liberalni gospodarczo, tolerancyjni kulturowo, otwarci na świat, dokonujące się zmiany i inność, przywiązani do wolnościowych wartości i instytucji – rządów prawa, niezawisłych sądów, niezależnych mediów – ogólnie zadowoleni z życia. Po stronie Jihadu rozgniewani rzeczywistością, żyjący w poczuciu zagrożeń i strat powodowanych przez zmiany, które się dokonały, upominający się o większą opiekę, bezpieczeństwo i silniejsze państwo w gospodarce, przywiązani do tradycyjnych norm i tożsamości, nieufni wobec obcych, ceniący raczej silną, jednorodną władzę niż liberalne wolności i rządy spętane prawami. Można to ująć tak, że McŚwiat bardziej boi się dziś agresywnej władzy, a Jihad – agresywnego świata.
Światełko w tunelu
Po stronie Jihadu jest Erdoğan, Le Pen, Kaczyński, Putin, Orbán, Boris Johnson, Trump, Kukiz… „Silni ludzie”.