Ile w tym poezji! – marzycielskim tonem komentuje sytuację Krysi Różyckiej (od kilku godzin Różyckiej-Konar) jej współlokatorka Nina. Krysia spędzi swoją noc poślubną z Witoldem na panieńskiej kanapce w pokoju wynajmowanym z trzema koleżankami. W takich przypadkach lepsza jest proza – gani Ninę inna współlokatorka. Koleżanki Krysi są dobrze wychowane, uprzejme, modnie ubrane, uczesane i umalowane, dowcipne i – co najważniejsze – życzliwe. Dzięki temu wspólny pokój, choć mały i ciasny, nie jest katorgą. Świeżo upieczeni państwo Konarowie nie zamieszkają razem, bo nie mają gdzie. Jest 1948 r., Warszawa wciąż się odgruzowuje i bardzo nieśmiało odbudowuje.
Na drzwiach wejściowych do mieszkania Witolda wisi sześć wykaligrafowanych wizytówek. Pokoje są przechodnie, wspólna sień zagracona do niemożliwości. W pierwszym pokoju, przy akompaniamencie skocznej folkowej muzyki płynącej gdzieś z głębi mieszkania, śpi starsze małżeństwo. W pokoju obok mieszka zahukany właściciel żelaznej wanienki, którą mimo najlepszych chęci każdy przechodzący zrzuca ze ściany. Folkową muzykę słychać jeszcze lepiej w trzecim pokoju, gdzie pana domu akurat boli ząb, a do kompletu płacze niemowlak. W czwartym przy skocznych dźwiękach muzyki wytrwale uczy się czterech studentów. W piątym lokatorzy świętują ze znajomymi i przyjaciółmi rocznicę ślubu i tańczą do upadłego. Witold mieszka w szóstym, ale nie sam, tylko z zupełnie niespokrewnionym starszym mężczyzną.
Owszem, są narzekania na sytuację, ale kulturalne. Podobnie jak u Krysi i tu nie ma awantur, jest za to dużo wyrozumiałości, cierpliwości i zrozumienia dla potrzeb sąsiadów. I właśnie ta uprzejmość, ta cierpliwość, ta wyrozumiałość i to zrozumienie jest fikcją, a konkretnie scenariuszem sympatycznej powojennej komedii „Skarb”.