Nagranie: 25-latek w pomarańczowej bluzie leży na podłodze toalety w komisariacie policji przy ul. Trzemeskiej we Wrocławiu i błaga o litość. Ma skute kajdankami dłonie, jest bezbronny. Nad nim stoją policjanci. Jeden używa tasera. Ciałem chłopaka po każdym strzale z paralizatora wstrząsają konwulsje. To przerażający zapis, bo wiemy przecież, że 25-letni Igor Stachowiak został zatrzymany omyłkowo. Nikomu nie zagrażał. Po prostu stał na wrocławskim Rynku.
Kolejny kadr z policyjnej toalety. Zgaszone światło. Igor przerażony pyta: „Czemu jesteśmy w kiblu?”. Policjanci nie odpowiadają. Robią swoje. Głos policjanta: „Jeszcze raz nie wykonasz polecenia, to ci z tego jeszcze raz wypierdolę. Rozumiesz czy nie?”. Igor pokornie: „Rozumiem”. Mowa o paralizatorze. Każą mu zdjąć spodnie. Trudno zdejmuje się spodnie, siedząc na zimnej podłodze i mając kajdanki na rękach. Popędzają go. Inny zatrzymany słyszy w pokoju obok, jak jeden z policjantów mówi: „Wyjebałem na niego całą baterią”. I nie wiadomo, chwali się czy martwi?
Kilka lat temu widzieliśmy podobne sceny, kiedy w łapy Amerykanów wpadali ludzie Saddama albo członkowie Al-Kaidy. Trafiali do tajnych więzień, gdzie poddawano ich wymyślnym torturom. Igor Stachowiak 15 maja 2016 r. trafił do tajnego więzienia polskiej policji w ubikacji jednego z wrocławskich komisariatów.
Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro z trybuny sejmowej ogłosił, że Stachowiak miał w organizmie amfetaminę, w skarpetkach ukrył dwie torebki dopalaczy, poszukiwano go za oszustwo. Przekaz brzmiał jasno: rzekoma ofiara nie była krystalicznie czysta, policjanci podjęli słuszną interwencję.