Do tej pory mogli wszystko. Jeśli teren był włączony do obwodu łowieckiego, mogli urządzać polowania, nawet bez informowania właściciela. Mogli strzelać w kierunku zabudowań, wjeżdżać na teren prywatny samochodami, budować tam ambony i paśniki. Dążyli do tego, żeby właściciel, który utrudnia im polowanie, płacił grzywnę. – Nie miałem pojęcia, że jest takie dziwne prawo – mówi pan Krzysztof, który kupił kilka hektarów pod Warszawą i wyniósł się z miasta. – W sezonie łowieckim słyszałem strzały przynajmniej raz w tygodniu, przez moją ziemię chodziły nagonki, depcząc wszystko, co się da. Zdarzało mi się znajdować szczątki martwych zwierząt.
Snobistyczna rozrywka
Przez dwa lata próbował zrozumieć, jak można czerpać przyjemność ze strzelania do zwierząt. Przeglądał myśliwskie portale, wchodził na ich fora, pytał, dyskutował. – Zrozumiałem, że całe to gadanie o miłości do przyrody to tylko propaganda. Wielu myśliwych nie odróżnia świerka od jodły. Polowanie to rodzaj nałogu. Jeden z rozmówców przyznał wprost, że tu chodzi o uzależnienie od adrenaliny. No to niech jej szukają gdzie indziej – kwituje.
Wysłał pismo do sejmiku wojewódzkiego, który wyznacza obwody łowieckie, że nie życzy sobie polowań na swoim prywatnym gruncie, a gdy sejmik odmówił wyłączenia ziemi, wysłał skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. 13 października zapadł wyrok. Sprawa wygrana.
Kilka dni później dwa takie wyroki wydał Wojewódzki Sąd Administracyjny w Łodzi. Jednym ze skarżących był Karol Rajewski, burmistrz Błaszek. Początkowo próbował uwolnić od polowań całą gminę. Gdy koła łowieckie zwróciły się do niego o wydanie opinii w sprawie dzierżawy obwodów łowieckich, wystawił negatywną. Po pierwsze, uznał, że polowania stanowią zagrożenie, bo odbywają się zbyt blisko budynków mieszkalnych.