Wiersze, jakie w młodości Elżbieta Boryniec pisała dla swoich dzieci, lądowały w szufladzie. Sporadycznie jej utwory dla dorosłych ukazywały się w czasopismach. Mąż robił karierę naukową, ona była lektorką angielskiego na uczelniach. Dekada za dekadą, do emerytury. W życiu zrobiła się luka, kiedy wnuczka poszła do przedszkola i Elżbieta nie musiała już tak często jeździć do Warszawy, żeby się nią opiekować. Piszące babcie były dla niej niczym gwiazdka z nieba. Początkowo nie mogła się przemóc, by wyjść na scenę. Bo jak starsza pani ma udawać ptaszka? Potem to ona wymyśliła, żeby ubierać się w kostiumy i wiersze mówić w formie dialogu z drugą osobą, bo jest ciekawiej. A dzieci to trudny widz, który szybko się nudzi, zauważy fałsz czy pomyłkę i przestanie słuchać, a nawet wyjdzie. Toteż trzeba było pomyśleć o ruchu scenicznym i warsztatach z zawodową aktorką, żeby zasłużyć na śmiech, płacz i oklaski. I na okrzyki z widowni: Dlaczego nie ma dziś dziadka? A gdzie jest babcia Jadzia?
Kiedy wchodzą do przedszkola lub szkoły i z toreb wystają im dziwne stroje i miotły, zaczyna się szmerek – o, już przylecieli. Trochę nie z tego świata. Bo na scenie można zobaczyć zupełnie inną babcię od tej, która w domu smaży naleśniki, ogląda seriale, wyciąga wnuka sprzed komputera na spacer. Ta jest przebrana za czarownicę lub wronę. Całkiem inny jest też dziadek, który raz jest lwem, a raz strachem w polu. Barbara Maciejewska, która popisowo wciela się w rolę czarownicy Trambuliny, kiedy ma przed sobą widownię, czuje się jak ryba w wodzie. Marzyła o aktorstwie, ale nie dostała się do szkoły filmowej. Chłopak, w którym się kochała, poszedł na ekonomię, ona za nim. Pamiątką po tej miłości został dyplom ekonomistki. Do Babć przyciągnęła ją – poza niewygasłym uczuciem do aktorstwa – niechęć do siedzenia w kapciach przed telewizorem.