Społeczeństwo

Nowe Średniowiecze

Prof. Agata Bielik-Robson o tym, jak internet zabija cywilizację

„Internet znakomicie się sprawdza jako medium przemocy symbolicznej o nieznanym dotąd rozmiarze”. „Internet znakomicie się sprawdza jako medium przemocy symbolicznej o nieznanym dotąd rozmiarze”. peus / PantherMedia
Rozmowa z prof. Agatą Bielik-Robson, filozofką, o tym, jak internet zabija cywilizację, młodych leniach i mentalności motłochu.
„Wielu moich studentów pisze eseje oparte na jakiejś kosmicznie błędnej pseudowiedzy, wyciągniętej prosto z bagna internetu”.CandyBoxImages/PantherMedia „Wielu moich studentów pisze eseje oparte na jakiejś kosmicznie błędnej pseudowiedzy, wyciągniętej prosto z bagna internetu”.
Dr hab. Agata Bielik-Robson prof. Instytutu Filozofii i Socjologii PANJakub Ostałowski Dr hab. Agata Bielik-Robson prof. Instytutu Filozofii i Socjologii PAN

Katarzyna Czarnecka: – Wiedza boli?
Agata Bielik-Robson: – Bardzo. Jak mówił austriacki pisarz i dramaturg, Thomas Bernhard: Im jaśniej, tym zimniej. Przyrost wiedzy związany jest z ochłodzeniem stosunku do świata, bo przestaje on być wtedy magiczny, uduchowiony, pełen sacrum. Staje się po prostu światem przedmiotowym, który postrzega się chłodno i racjonalnie, płacąc utratą emocjonalnej więzi z rzeczywistością.

I nie ma czegoś w zamian?
Jest: nieco trudniejsza więź oparta na relacji, która jednak jest czymś innym niż prostą więzią. To sposób, w jaki się odnoszą do siebie jednostki, co zakłada uprzednią separację, bez której jednostka by nie powstała. Oświecenie jest tym szczególnym momentem w historii człowieka, w którym dochodzi do oderwania jednostki od wspólnoty, by pomóc jej wyzwolić się ze świata magicznej przynależności. Ale wielu ludzi odbiera je jako zimne, bezwzględne, bolesne odczarowanie, niezrozumiały proces destrukcji, który zabiera im wszystko, co jest dla nich ważne i drogie.

Co?
Spontaniczne, niepoddane refleksji, magiczne poczucie przynależności do narodu czy wspólnoty, oznaczającej po prostu jedność.

Nie można przynależeć do wspólnoty wiedzy?
Można, ale wówczas jest to przynależność elitarna. Możliwa do osiągnięcia tylko dla tych, którzy wiedzy poszukują i należą do – jak się mówiło w oświeceniu – Republique des Lettres, czyli wspólnoty ludzi myślących i piszących.

Świat magiczny też jest groźny.
Bardzo. I o tym przekonuje oświecenie. To świat pełen mocy, nad którymi jednostka ludzka nie panuje i którym się koniec końców musi poddać. A poza tym moralnie bardzo wątpliwych. To nie są siły dobra. To po prostu siły, ziemskie potęgi.

Ulegając ich wpływowi, człowiek zrzuca z siebie odpowiedzialność?
Tak, dlatego nie tylko oświecenie, ale też oświecona religia ma do nich stosunek krytyczny. Nawet jeśli wielu polskich katolików się z tym nie zgodzi.

Czy ludzie, ufając dziś nieprzewidywalnej władzy, nie tworzą sobie nowej odmiany losu?
Na naszych oczach powraca archaiczna formuła rządzenia, która nieprzypadkowo wiąże się z regresem do archaicznych form religijności. Z tym że polski katolicyzm – trzeba to powiedzieć jasno – nigdy nie był szczególnie oświecony. Oczywiście mamy „Tygodnik Powszechny” i Kościół posoborowy, niestety, niezbyt licznie obecnie reprezentowany. Ale to, co w polskim Kościele katolickim dominuje, to pogańska, rdzennie chłopska mentalność, związana z tragicznym kultem fatum. Wszystkim zarządza los, a jeśli jednostka ludzka wychyli się poza z góry ustalony porządek, czyli wykaże się pychą, będzie musiała zostać ukarana. W parze z tak pojętą religijnością idzie intuicja władzy jako kapryśnego suwerena. Wobec niej obywatele nie mogą mieć praw i czegoś od niej oczekiwać. Mogą tylko biernie się jej oddać, oczekując, że jeśli się jej przypodobają, to będzie im lepiej.

A jeśli się mylą?
Trudno. To przejaw głęboko przednowoczesnego myślenia, które w Polsce znów zyskało przewagę.

Bez świadomości, że tak jest?
A skąd Polacy mają ją mieć? Historia im jej nie przyniosła. Większość społeczeństwa, chłopskiego przecież, żyła na poziomie niemal niewolniczym do czasów II Rzeczpospolitej. Później, jeśli następował awans, to wyrywkowy. Potem przyszło potworne zdziczenie wojenne. I na koniec PRL, który niby miał nieść „kaganek oświecenia” dla wszystkich, ale wyszła z tego jakaś kulawa emancypacja, niemająca wiele wspólnego z tą, która doszła do skutku na liberalnym Zachodzie. To, że mamy dziś do czynienia z erupcją antyoświecenia i antynowoczesności na poziomie masowym, wcale mnie nie dziwi. Jeśli rozumieć oświecenie jako proces podnoszenia świadomości do poziomu jednostkowej refleksji, to u nas zawsze był on bardzo powierzchowny. I ani razu nie udało mu się dotknąć istoty polskiej duszy.

Dlaczego?
Bo różnimy się znacznie od społeczeństw protestanckich, gdzie chrześcijaństwo pozbyło się feudalnej hierarchii, a jednocześnie poszło bardzo głęboko w lud i gruntownie go oświecało. Na początku XX w. w Polsce analfabetyzm wśród mas ludowych był powszechny, a w Niemczech, Anglii czy Holandii już niemal całkowicie wykorzeniony. Nie doszło tam do sytuacji, w której wąska wykształcona elita staje naprzeciw analfabetycznych mas, co nam się czkawką odbija do dziś. Nadal jest tak, że na wysokim warszawskim dworze państwo dyskutuje o filozofii Hegla, a – jak to dosadnie ujął niegdyś Gombrowicz – „chłopi szczekają po rowach”.

To kiedy w Polsce skończyło się średniowiecze?
Nigdy. Polska jest w stosunku do Zachodu kompletnie zaburzona czasowo. Oświecenie miało rządzić kierunkiem historii, decydować o tym, czym jest postęp, nakreślić mapę dziejów powszechnych. A polskie społeczeństwo jakoś z tych kolein wypadło, tkwi w osobliwej achronii, ahistorycznym bezczasie.

A przecież po 1989 r. otworzyły się takie możliwości edukacyjne.
I co z tego? Oczekiwanie, że nagle Polska nadrobi 500 lat trwałego zapóźnienia, jest naiwnością. W tym sensie optymizm reformatorów III RP, wywoływał we mnie zdumienie. Nie wystarczy otworzyć kolejnego wydziału europeistyki i zagonić tam studentów w oczekiwaniu, że po kilku latach wyjdą z nich gotowe kadry modernizacyjne. Jak mówią specjaliści od historii intelektualnej, pewne idee muszą się głęboko zakorzenić, muszą uzyskać tzw. długie trwanie.

Przednowoczesność także nie wyszła z ukrycia nagle. Czy elitom zabrakło wiedzy, żeby zauważyć mechanizmy, które w społeczeństwie zaczęły się dawno temu? Czy to po prostu zignorowano?
Niczego nie ignorowano. Wszyscy wiedzieli, że w polskim społeczeństwie tkwi pokusa regresu. Przecież w 1989 r. jedynie aktywna mniejszość chciała liberalno-demokratycznych przemian. Milcząca większość podeszła do tego projektu bez entuzjazmu, niewykluczone, że dalej wolałaby tkwić w PRL, takim „fajnym, jak za Gierka”. Założyciele III RP wyciągnęli wnioski z głosowania, w którym 40 proc. nie poszło do pierwszych wolnych wyborów, a spora część z tych 60 proc., które w nich uczestniczyło, zagłosowała na listę partyjną; więc ludzi popierających zmianę było w istocie mniej niż połowa. Dlatego pierwszy okres transformacji był mocno paternalistyczny i zamordystyczny – i chyba inaczej być nie mogło. Przy wprowadzaniu radykalnego planu Balcerowicza wszelkie alternatywne pomysły ekonomistów trafiły do kosza. Adam Michnik w „Gazecie Wyborczej” eliminował z dyskursu potencjalnych polemistów jako przeciwników, wręcz politycznych wrogów, przedstawicieli groźnego „ciemnogrodu”. Ówczesna władza miała świadomość, że nie reprezentuje całości społeczeństwa i że ono w każdej chwili może się odwinąć i powiedzieć: nie chcemy ani kapitalizmu, ani ładu liberalnego, ani żadnego Zachodu, a tak w ogóle to jest nas więcej i zaraz was „czapkami nakryjemy” (jak się kiedyś wyraził Robert Mazurek). Paradoks – nieunikniony – polegał na tym, że to wprowadzanie liberalizmu musiało odbywać się nieliberalnymi metodami.

Wielu ludzi nie miało pojęcia, na co się pisze.
Otóż to: w każdej zmianie jest element przygody, niepewności, ale i nadziei. Dzisiejszy regres polega na tym, że załamał się pozytywny bilans tych wszystkich czynników, dający przewagę nadziei. Polacy nie byli przygotowani na tak krwawą transformację, nawet jeśli w porównaniu z nędzą PRL dała ona koniec końców obiektywnie lepsze wyniki. Rządzący zresztą też. Na pytanie, jak to wszystko będzie wyglądało, padała niezmiennie ta sama odpowiedź: normalnie. To znaczy? Tak jak w Niemczech – wchodzisz do sklepu, jest mnóstwo towaru, czyli normalnie. A że to się będzie wiązało z wyrzeczeniami, z przeoraniem całego społeczeństwa? Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał tego świadomość. To nie jest zarzut, bo nikt dotąd nie przechodził z systemu komunistycznego do kapitalistycznego. Polska została rzucona na kompletnie nieomapowane terytorium. I to przechodzenie trwa do dziś. Nie jest wcale powiedziane, że „komunizm się skończył”: różne jego formy i post-formy utrzymują się nadal.

Ale przecież Polacy lubią być w awangardzie, są też w stanie płacić bardzo wysoką cenę za wiele rzeczy, np. oddać życie w imię wolności. Ale kiedy ona już jest, nie są w stanie znieść wyrzeczeń, by ją utrzymać. Dlaczego?
Bo zginąć na barykadzie jest tak pięknie. Łatwiej być młodym i umrzeć z czystymi ideałami w sercu niż dojrzeć i nieuchronnie konfrontować się z tym, że te ideały się brudzą, bo stają się częścią praktyki życia codziennego, czyli podlegają kompromisom. A tych nasza idealistyczna dusza po prostu nie znosi.

Niedojrzałość jest cnotą?
Tu? Jak najbardziej. Duża część społeczeństwa, która najpierw nie bardzo chciała zmian, a ostatecznie nie skorzystała na nich dostatecznie, dorwała się w końcu do głosu i zaciągnęła hamulec. Wybrana przez nią partia rządzi, tanecznym krokiem wracając do PRL, ale pod auspicjami antykomunizmu. Jarosław Kaczyński znakomicie rozgrywa wszystkie nostalgie związane z ideą państwa jako przedszkola, w którym nikt nie musi stawać się dorosły, nikt nie musi się o nic troszczyć, bo zrobi to pani wychowawczyni. Ci bardziej wyrywni to wówczas tylko zdradzieckie łże-elity, które jak wiadomo, kradną i żerują na prostym ludzie. Transformacja to krwiożerczo-złodziejski akt kolonizacyjny. Historia III RP natomiast to historia uzurpacji, zamachu stanu, jakiejś obcej normy narzuconej z zewnątrz, tym razem przez Brukselę. W PiS jest dużo inteligencji, która postanowiła wypowiedzieć posłuszeństwo transformatorom. Jako narodowi inteligenci pełnymi garściami korzystają z języka postkolonialnego, traktując sytuację ostatnich 30 lat jak klasyczny najazd konkwistadorów z Zachodu, któremu musi się przeciwstawić to, co autentycznie polskie.

Czyli co?
Nikt nie wie i nikt tego nie definiuje, ale nie o to chodzi, bo to kwestia emocji, mglistego poczucia, że jest się wśród swoich. Nie lubisz tych z Zachodu? Jesteś jednym z nas. Tutaj najważniejszy jest resentyment wobec wszystkiego, co jakoś obce, podsycany przez religię monolityczną, czyli dla wszystkich bez wyjątku. Ideałem, do którego ten regres odrzucający transformację zmierza, to Polska będąca syntezą różnych okresów PRL. Władysława Gomułki, żeby ciągle gonić te paskudne elity i zapewniać masom miłe poczucie egalitaryzmu. Kardynała Stefana Wyszyńskiego, żeby dać im religię w postaci zamkniętego w sobie ludowego katolicyzmu, dla którego nie ma żadnej alternatywy. I Edwarda Gierka, który dosypuje kolejne 500 plus, a więc daje poczucie ekonomicznego zadowolenia. To jest oferta, która, jeśli się nie sypnie gospodarczo, jest nie do przebicia. A już na pewno nie dla lewicy.

Nawet tej młodej?
Zwłaszcza tej, bo ona zupełnie niepotrzebnie otwarła nową linię frontu wewnątrz opozycji i ustawiła się na antyliberalnych i antytransformacyjnych pozycjach. Wali więc w polski słaby liberalizm jak w bęben z nadzieją, że przekona do siebie wyborcę, który teraz popiera PiS. Ale on zawsze wybierze PiS, bo ta partia oferuje mu pakiet doskonały. Co można sobie lepszego wymarzyć, syntezę różnych okresów PRL plus telewizję, która mówi od rana do wieczora, że jesteś solą ziemi i prawdziwą elitą, oraz księdza, który mówi to samo? Nikt tego nie przebije.

Nawet jeśli ojciec narodu jedną ręką głaska po głowie, ale drugą spuści lanie?
Ależ on bardzo sprytnie przedstawia się jako opiekun uciśnionych mas, tylko ten gorszy sort pogania. Zastępuje polskojęzycznych kolaborantów obcych kolonizacyjnych sił własną elitą antyliberalną i antyzachodnią, która nie wierzy w oświecenie, i wygłasza zdumiewające tezy, że szczepionki przynoszą autyzm, a sperma ma zbawienny wpływ na zdrowie kobiety. A która jeszcze w prezencie od tego znienawidzonego oświeconego świata dostała świetne narzędzie: internet.

Z nim wiązały się nadzieje, że będzie nośnikiem wiedzy.
Niestety, od czasów Platona nic się w tej kwestii nie zmieniło. Platon odróżniał episteme – wiedzę obiektywną, dążącą do pewności, od doxy – obiegowych, subiektywnych opinii, które krążą po agorze na zasadzie plotki. Podkreślał też, że ta prawdziwa wiedza musi być przekazywana przez nauczyciela, być elementem hierarchicznego systemu edukacji. Tymczasem internet to taka właśnie otwarta agora, której nic nie dyscyplinuje. Daje złudzenie, że nauczanie jest niepotrzebne, relacja uczeń–nauczyciel zbędna, że można po prostu otworzyć Google i się wszystkiego dowiedzieć, bez selekcji, bez ładu i składu. Wielu moich studentów pisze eseje oparte na jakiejś kosmicznie błędnej pseudowiedzy, wyciągniętej prosto z bagna internetu.

Nie umieją skorzystać z wiarygodnych stron?
Dla nich nie ma znaczenia, czy wyczytają coś w Wikipedii, czy na autoryzowanej stronie filozoficznej uniwersytetu w Stanford, bo nie widzą różnicy. To, że sieć niweluje hierarchię, jest niszczące dla procesu nabywania wiedzy. Oczywiście, oświecenie i nowoczesność znosiły hierarchie feudalne, oparte na rzekomo naturalnych nierównościach stanowych, ale dwóch hierarchii nigdy nie kwestionowały: między nauczycielami i uczniami oraz między tymi, którzy piszą, i tymi, którzy ich czytają.

Dziś każdy może napisać książkę.
I niby-dyskutować o wszystkim. I to w jakim tonie? Stephen Hawking pisze coś niezwykle frapującego o naturze kosmologii, a w komentarzach czytamy: „A kto to w ogóle jest?”. To jest zemsta anonimowego ludu na tych, którzy się z tłumu wyrwali. Pierwszym odruchem masy jest – zrównać. I internet znakomicie się sprawdza jako medium przemocy symbolicznej o nieznanym dotąd rozmiarze.

Wirtualny stos?
Nie będzie inteligent pluł nam w twarz. To bardzo niepokojące antropologiczne zjawisko, przed którym przestrzegał René Girard, twórca teorii kozła ofiarnego. Mówił, że jest w nas stała tendencja, przed którą ludzkość musi się bronić nieustannie, czyli ciąg do odróżnicowania: stanu, w którym wszyscy stają się sobie podobni i wchodzą w niezapośredniczone, niekontrolowane relacje. Z początku relacje te mogą się wydawać bardzo wyzwalające i radosne, bo znoszą społeczne podziały i hierarchie, ale wkrótce pojawia się kryzys. Ten festiwal swobody nieuchronnie kończy się przemocą, bo gdzie nie ma norm, form i praw, wkracza czysta siła.

Teraz oto najmroczniejsze instynkty – antyelitarne, resentymentalne, rewanżystowskie – które ludzkość przez ostatnie kilka tysięcy lat poddawała procesowi cywilizacyjnemu, wróciły w internecie z mściwą nawiązką.

Jednak internet jest też – szczególnie dla młodych – miejscem wyrażania niezgody na to, co w realu, pierwszej fazy protestu przed wyjściem na ulicę.
Tylko niekiedy. Jest już na to termin, tzw. slacktywizm (slack – leń), czyli pseudoaktywizm polegający na lajkowaniu albo dyslajkowaniu, który w ogóle się do realu nie przebija. Młodzież istotnie żyje w internecie, który jest bardzo silnie zdelokalizowany, albo raczej, jest jednocześnie wszędzie i nigdzie. Ci, którzy wychodzą na ulicę protestować przeciwko PiS, to zwykle ludzie, którzy wyrośli tutaj, w polskiej rzeczywistości i są nią przesiąknięci. Którzy wiedzą, jak było w PRL i że warto bronić transformacji i wartości liberalnych, by nic z tamtych czasów już się nie powtórzyło. Młodzi mają natomiast swoją wolność w sieci, więc wizja odebrania jej w realu do nich nie przemawia. Co mają wspólnego z tym polskim tu i teraz? Niewiele, czego dowodem jest ich predylekcja do „no logo”: niby protestują, ale bez politycznego zobowiązania. A poza tym – uwielbiają gniazdować. Opóźniają moment wejścia w dorosłość, czyli w ten niechciany i nielubiany świat realny.

Marzy im się matrix?
W pewnym sensie tak: opowieść braci Wachowskich to istotnie gorzki moralitet o kosztach inicjowania się w trudną rzeczywistość, o której łatwiej jest nie wiedzieć.

Bo wiedza boli...
Oczywiście można spędzić całe życie w świecie wirtualnym z poczuciem, że ściana wypluwa pieniądze, ale to kompletna dekadencja. Dlatego nie jestem optymistką: uważam, że cywilizacja zachodnia ciosu pod nazwą „internet” nie przetrzyma. Tak jak wynalazek druku ją umożliwił, tak wynalazek internetu ją zabije. Że padnie jak Rzym, który u swego kresu wydał lud chcący już tylko chleba i igrzysk i zawsze wiedzący swoje. Później nastąpiły wieki ciemne, i ludzkość dopiero po 400 latach plemiennego rozproszenia zaczęła znów się podnosić ku jakiejś cywilizacji. Jeśli pozwolimy na upadek oświeconej formuły nowoczesnego Zachodu, to zatriumfuje Nowe Średniowiecze. I utkniemy w tej dzikości na bardzo długo.

rozmawiała Katarzyna Czarnecka

***

Dr hab. Agata Bielik-Robson prof. Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, kieruje Zespołem do Badań nad Myślą Postsekularną. Wykłada także w katedrze Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham.

Polityka 5.2018 (3146) z dnia 30.01.2018; Społeczeństwo; s. 35
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowe Średniowiecze"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną