Artystki i artyści corps de ballet zarabiają miesięcznie śmieszną kwotę w wysokości 1,8 tys. funtów, a ich kariery trwają nie dłużej niż dziesięć lat. Przedtem przez dziewięć lat muszą się kształcić i jest to najcięższy i najdłużej trwający trening zawodowy” – opowiada Siergiej Połunin, jeden z najwybitniejszych tancerzy XXI w. w rozmowie z brytyjskim „The Guardian”. W Polsce z problemami finansowymi borykają się nie tylko tancerki i tancerze corps de ballet, ale i czołowi soliści, dorabiający – po wielu godzinach ciężkiej pracy w teatrze – lekcjami udzielanymi w szkołach tańca dla amatorów.
Prestiż zawodu spada. Co prawda baletową potęgą nigdy nie byliśmy, a zarobki balerin i tancerzy zawsze były skromne, ale sytuacja pogarsza się, a nie poprawia. Większość zespołów jest niedofinansowana, co niekorzystnie odbija się na repertuarze – liczbie premier i wznawianych tytułów. Ubywa chętnych do nauki w szkołach baletowych; dziś wybiera się nie najlepszych, ale najlepszych z dostępnych. Niewielu absolwentów polskich szkół baletowych dostaje angaż w teatrach operowych, gwarantujących stałe umowy o pracę i rozwój zawodowy (choć jednocześnie w zespołach tańczy coraz więcej cudzoziemców).
Gwoździem do trumny okazała się reforma emerytalna w zawodzie. W 2009 r. państwo odebrało zawodowym tancerzom, nabyte jeszcze w PRL, prawo do wcześniejszej emerytury. Wprawdzie w załączniku do ustawy o emeryturach pomostowych wciąż wymienia się „prace tancerzy zawodowych związane z bardzo ciężkim wysiłkiem fizycznym”, ale inne wymogi, które należy spełnić, aby to świadczenie otrzymać (takie jak granica wieku 55 lat dla kobiet i co najmniej 60 lat dla mężczyzn), czynią zapis bezużytecznym. Niektórym artystom do przejścia na emeryturę według starych zasad zabrakło niekiedy zaledwie kilku miesięcy.