Iwona, redaktorka w wydawnictwie naukowym: – Na drugie urodziny syna przyjaciół przyszliśmy z dwiema ładnie wydanymi książeczkami za kilkadziesiąt złotych. Okazało się, że rodzice jubilata przewidzieli prezenty dla dzieci-gości, żeby im się nie nudziło. Córka dostała Barbie na jednorożcu, a syn – dużego nerfa; każda zabawka o wartości grubo powyżej stówy. Iwona przyznaje, że był to swoisty rekord. Ale normą stało się, że na zwykłą weekendową kolację większość znajomych niezmordowanie przynosi upominki dla dzieci – drogie puzzle, zestawy klocków: – To krępujące i zobowiązujące. Nie jesteśmy ubodzy, ale nie stać nas, aby w rewanżu wciąż kupować podobne zabawki, a nasze dzieci aż tylu rzeczy nie potrzebują. Ich wspólny pokój ma 13 m kw. Regały są wypełnione po sufit. Były próby rozmów na ten temat, apele, ale bez odzewu.
Obustronne upominki dla dzieci stały się niezbywalnym elementem każdego spotkania. Producenci i sprzedawcy zabawek mają się dobrze, rynek od lat rośnie. Paweł Szmidt z firmy badawczej RMD Research ocenia, że część rynku, którą obserwuje jego firma, jest dziś warta ok. 650 mln zł, tj. prawie 5 proc. więcej niż w poprzednim roku. A dodatkowa sprzedaż, za co najmniej kilkaset milionów, toczy się w handlu internetowym, specjalistycznych sieciówkach oraz w tysiącach samodzielnych sklepików z zabawkami, zbyt rozdrobnionych, by do wszystkich dotrzeć.
Według Marka Jankowskiego, wydawcy pisma „Branża Dziecięca”, trudno mówić o wyraźnym efekcie 500+, ale wiadomo, że najwięcej i najczęściej wydają rodzice z miast, w których są centra handlowe, choć niekoniecznie bogaci. – W każdym centrum jest jakiś sklep z zabawkami, i przy okazji cotygodniowych zakupów się do niego zagląda. W mniejszych miejscowościach, gdzie jest kiosk albo jeden sklepik, zabawki tak nie pchają się w oczy.