Część z nich poszła do szkoły już w wieku sześciu lat. Ich rodzice uwierzyli, że państwo jest tworem stabilnym, a edukacją zajmują się w nim odpowiedzialni eksperci. Potem były dwie reformy w ciągu kilku lat, wycofywanie się, zawracanie, zbijanie kapitałów politycznych. W efekcie we wrześniu 2019 r. dzieciaki z rocznika 2005 będą walczyły o miejsce w szkołach, głównie liceach, z rok starszymi, bo posłanymi do szkół w wieku 7 lat oraz dwa lata starszymi, którzy skończyli gimnazja. Ich rodzice słyszą teraz od minister edukacji, że państwo „ma to wszystko policzone”. Że „jest niż demograficzny, więc żadnej kumulacji nie będzie”. Fakty temu przeczą. 731 tys. uczniów to wciąż więcej niż 300 tys., czyli coroczny standard. Policzywszy wszystkie miejsca we wszystkich szkołach w Polsce, może by się i tę 700-tysięczną kumulację upchnęło. Ale oni chcą iść do dobrych szkół!
Ruszą do tej walki już skrajnie wyczerpani. Tak jak jest dziś, jeszcze nigdy nie było. 12-latek z rocznika 2005, podobnie jak 13-latek, który poszedł do szkoły rok później, pracuje więcej niż etatowy pracownik. Dzisiaj siódmoklasista ma około 37 godzin tygodniowo podstawowych zajęć, plus obowiązkowa etyka lub religia, kilka godzin w semestrze przystosowania do życia w rodzinie, angielski po południu. Plus dodatkowa matematyka, wspaniałomyślnie opłacona przez niejedną gminę. Obowiązkowy, opłacony przez samorząd, basen albo choć kółko szachowe. Dla tych, którzy radzą sobie gorzej – jeszcze obowiązkowe zajęcia wyrównawcze. Zwykle gdzieś na dziewiątej lekcji...
Nierzadko piątek nie kończy tygodnia. W wyniku wieloletniego optymalizowania wydatków szkół, a potem radośnie przeprowadzonej reformy edukacji, w wielu miejscach w Polsce realizować podstawę programową przychodzi się również w soboty.