Od stycznia nowa, państwowa, centralna instytucja objęła we władanie wszystkie zasoby wodne w kraju. Właścicielem każdej kropli wody, powierzchniowej, podskórnej i głębinowej jest Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie. Działa na mocy nowego prawa wodnego, do którego uchwalenia zobligowała nas dyrektywa unijna pod groźbą utraty 3,5 mld euro dofinansowania z funduszy europejskich, m.in. na inwestycje przeciwpowodziowe. Ale władza, szukając rozpaczliwie pieniędzy na kolejne prezenty dla suwerena, uznała, że Wody Polskie powinny się samofinansować. Jak Lasy Państwowe. Żadnych pieniędzy z budżetu. Tylko że Lasy osiągają olbrzymie zyski, sprzedając drewno przemysłowi. A Wody Polskie, handlując wodą, sięgną przede wszystkim do kieszeni podatnika (suwerena).
W dodatku deficyt instytucji na starcie wynosi, jak przyznał jej prezes Przemysław Daca, ponad 58 mln zł. Ale portal forsal.pl doliczył się w planie finansowym instytucji na 2018 r. manka na 180 mln zł. W każdym razie prezes Daca zapowiedział: Wody Polskie muszą zacząć zbierać coraz sprawniej środki za usługi wodne i w znacznej części przeznaczać je na poprawę warunków zatrudnienia.
Bo Wody Polskie przejęły 3 tys. dotychczasowych pracowników Regionalnych Zarządów Gospodarki Wodnej i zatrudniły niemal drugie tyle. Wodny moloch ma 5436 pracowników. W efekcie pierwsze miesiące mało nie zakończyły się strajkiem pracowników pozbawionych nie tylko „trzynastek” (Wody Polskie, nie mając pieniędzy, domagały się, by wypłacał je dotychczasowy pracodawca, czyli urzędy marszałkowskie; marszałek krakowski, widząc rozpaczliwą sytuację, zgodził się, ale już opolski i lubelski protestowali), ale nierzadko także warsztatu pracy, biurek i komputerów. Np. na Lubelszczyźnie samorząd przekazał Wodom Polskim magazyny i sprzęt przeciwpowodziowy, który wcześniej był własnością Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych (WZMiUW), ale nie kupione przez marszałkowski urząd meble i komputery.