Sprawa Tomasza M. i jego żony jest jak odżywka dla wszelakich stereotypów. „Wredna harpia zabrała mu dzieci”, „egoista jak wszystkie chłopy! spłoń w piekle!”, „zamordowały ich sądy”, „kurator powinien zgnić w więzieniu” wylewa się z internetowych komentarzy, przepływa przez rodzicielskie grupy dyskusyjne, wrzeszczy na okładkach tabloidów.
Pod koniec listopada 35-letni Tomasz M. i jego 4,5-letni syn zmarli z powodu zażycia trucizny. Wcześniej ojciec z chłopcem, a także z 6-letnią córką, spędzali niedzielne popołudnie w warszawskiej sali zabaw. Towarzyszył im kurator, który miał być przy spotkaniach mężczyzny z dziećmi, bo tak nakazał sąd. Tomasz M. był w silnym konflikcie okołorozwodowym z żoną. Kobieta wiosną wyprowadziła się z domu we Wrocławiu do Warszawy. Sąd stwierdził, że dzieci mają mieszkać z matką, a ojciec może się z nimi widywać w dwa weekendy w miesiącu. Tomasz M. nie chciał się z tym pogodzić, przedłużał spotkania – zwłaszcza z synem. W maju wywiózł go do Niemiec (po dobie matka odebrała chłopca). Żonie zarzucał, że to ona znienacka zabrała mu dzieci, że nie przestrzega postanowień sądu, uniemożliwia spotkania. Szukał pomocy w środowiskach walczących o prawa ojców, publikował w internecie przejmujące listy. We wrześniu rozwieszał w Warszawie zdjęcia córki i syna z informacją, że zaginęli. Kilka dni przed śmiercią mężczyzny i chłopca w „Uwadze TVN” wyemitowano materiał o konflikcie rodziców. Wynikało z niego, że Tomasz M. porywał dzieci, że z synem w nocy wchodził na dach, nachodził żonę. Żona przestrzegała przed zagrożeniem z jego strony. Prokuratura bada sprawę. Psychologowie przypuszczają, że Tomasz M. prawdopodobnie popełnił tzw. rozszerzone samobójstwo. W toalecie sali zabaw podał truciznę chłopcu, a potem zażył ją sam.