Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Grosze ze złota

Siedem lat po Amber Gold

Na większości ze sprzedanych nieruchomości w ostatniej chwili zdążyli położyć rękę ci, którzy pierwsi zorientowali się, że firma nie jest mostem do bogactwa. Na większości ze sprzedanych nieruchomości w ostatniej chwili zdążyli położyć rękę ci, którzy pierwsi zorientowali się, że firma nie jest mostem do bogactwa. Michał Wargin / EAST NEWS
Po zaledwie siedmiu latach sprawa Amber Gold zmierza do finału. Trudno mówić, że będzie szczęśliwy, bo żadna ze stron nie wydaje się usatysfakcjonowana.
Józef Dębiński, syndyk masy upadłościowej: Jedyne sztabki złota, jakie zastałem w firmie, to były reklamowe czekoladki123 RF Józef Dębiński, syndyk masy upadłościowej: Jedyne sztabki złota, jakie zastałem w firmie, to były reklamowe czekoladki

Artykuł w wersji audio

Mecenas Józef Dębiński, syndyk masy upadłościowej po Amber Gold, nie kryje goryczy. – Kiedy przyszedłem do Amber Gold, w kasie firmy było 600 zł. Dziś jest prawie 70 mln zł. Włożyłem całą swoją energię w odzyskanie tych pieniędzy. Ale zdaję sobie sprawę, że mogę nie usłyszeć słowa dziękuję. Swoje obawy buduje na konkretach, bo do biura dzień w dzień dzwonią kolejni poszkodowani, którzy cierpliwość stracili jakieś pięć lat temu. Teraz bezsilność zaprawiają złością, co daje mieszankę wybuchową. Powodem frustracji jest obietnica otrzymania 12 groszy z każdej zainwestowanej złotówki w Amber Gold.

Z czego mam się cieszyć? 12 groszy ze złotówki to mi obiecali jako odsetki. A po drodze wyparowało 48 tys. zł, które wpłaciłem – denerwuje się pan Zdzisław. Z zawodu jest mechanikiem samochodowym, co – jak sam mówi – nie ułatwia mu odbierania sprawy ze spokojem. – Prostym człowiekiem jestem. Pod siebie to wszystko w głowie układam. Pan sobie wyobraża, że ja ludziom samochodu po siedem lat nie naprawiam? Albo że biorę pieniądze, a aut nie oddaję? Państwo z dykty i tektury. A jak się dowiedział, że Marcin P., prezes Amber Gold, ma szansę dostać 8 tys. euro odszkodowania, zaproponowanego przez Trybunał w Strasburgu za zbyt długi areszt, to aż się poszedł do apteki ciśnieniomierzem przebadać.

Po stronie oskarżonego też nie ma entuzjazmu. Po pieniądze z odszkodowania od razu zgłosił się syndyk. Proces co prawda ma szansę skończyć się w marcu, ale obrońca nie ma złudzeń, jaki będzie wyrok. – Obserwując przebieg postępowania sądowego oraz społeczny i polityczny odbiór sprawy, przypuszczam, że mój klient dostanie 15 lat i będzie tę karę do ostatniego dnia odbywał – mówi mecenas Michał Komorowski, który broni twórcę Amber Gold w procesie karnym. I jego zdaniem tu też można mówić o niesprawiedliwości. – Być może mój klient nie jest uznawany za osobę uczciwą, ale nie jest jakimś zbrodniarzem. Bandyci w sprawie zabójstwa Zachara dostali wyroki po 1,5–2 lat pozbawienia wolności. Jak widać, nie wszystkich da się zadowolić, ale wszystkich da się wkurzyć.

Matko Boska Częstochowska

Przez ostatnie kilka miesięcy Amber Gold spółka z o.o. w upadłości likwidacyjnej właściwie zjada własny ogon, wyprzedając ostatnie srebra rodowe, czyli nieruchomości. Ale to marna pociecha dla 19 tys. poszkodowanych, bo z tych milionów niewiele zobaczą. Zresztą prawie 7 tys. osób w ogóle nie dochodzi swoich roszczeń.

Na większości ze sprzedanych nieruchomości w ostatniej chwili zdążyli położyć rękę ci, którzy pierwsi zorientowali się, że firma wbrew zapewnieniom Marcina P. nie jest mostem do bogactwa. Tylko zwykłym molo, z którego za chwilę wszyscy stojący tam zaczną się wzajemnie spychać do morza, bo taka jest specyfika piramidy finansowej. W efekcie ośmiu szczęśliwców, którym przed upadkiem Amber Gold udało się wpisać do hipoteki nieruchomości należących do spółki, dostanie do podziału 4 mln 225 tys. zł, czyli lwią część wpłaconych pieniędzy. Pozostali zobaczą zaledwie cień zainwestowanych środków. Choć – jak zapewnia syndyk – udało mu się stosunkowo wiele, jak na taką trudną upadłość. – To już 30. upadłość, którą prowadzę, i proszę mi wierzyć, że odzyskanie 7 proc. graniczy z cudem – mówi syndyk Józef Dębiński. Jemu udało się zabezpieczyć pokrycie około 12 proc. roszczeń.

Opowieść o tym, jak odzyskiwał długi, jest nie mniej barwna, jak te o funkcjonowaniu spółki, która przebojem weszła na rynek w 2009 r. – Jedyne sztabki złota, jakie zastałem w firmie, to były reklamowe czekoladki o takim wyglądzie. Kto przychodził, to podjadał z nerwów, i szybko się rozeszły – wspomina Dębiński. Z czasem udało mu się wydobyć od organów ścigania 56 sztabek prawdziwego złota i 2,5 kg sztabek kolekcjonerskiego srebra. Plus niecały kilogram platyny. Całość pięknie odlana w Szwajcarii, ale w patriotycznej szacie tworzącej dwie serie: „Poczet władców polskich” i „Matka Boska Częstochowska”. W międzyczasie złoto mocno staniało, więc nawet na tym klienci Amber Gold dostali po kieszeni. I to solidnie.

Drugą ważną częścią majątku były służbowe samochody, które Marcin P. chętnie rozdawał wśród prawie 500 zatrudnionych w firmie pracowników. Na początku syndyk nie mógł się tych aut doliczyć, bo nie wszyscy palili się, żeby je oddawać. – Jednego auta szukaliśmy, dosłownie chodząc z pilotem po osiedlu, bo wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie mieszka osoba, która nim jeździła – opowiada mecenas Dębiński. Pieniądze za samochody to była pierwsza prawdziwa gotówka, którą udało się ściągnąć. I z którą nie wiadomo było, co zrobić. – Żaden bank w Gdańsku nie chciał się zgodzić na otwarcie konta. Tłumaczyłem, że jestem syndykiem, że jest nadzór sądowy i nie mam nic wspólnego z przekrętem. Ale nikt się nie zgodził – opowiada. Najbliższy bank, który nie miał oporów przed założeniem konta, znalazł w Starogardzie Gdańskim. Prawie godzinę jazdy od Gdańska, ale trudno było wybrzydzać. Mały bank spółdzielczy uznał, że każda złotówka to zysk. Dziś dyrektor placówki pewnie zastanawia się, jak ma wysłać 12 tys. przelewów w jeden dzień, kiedy wreszcie zacznie się wypłacanie środków.

Jak przy większości afer, również w świetle Amber Gold próbowało ogrzać się wiele osób. W tej sprawie kilka wręcz się poparzyło. 14 sierpnia 2012 r. do Urzędu Patentowego wpłynął wniosek od jednego z producentów napojów, który chciał zastrzec nazwę Amber Gold w grupie towarowej: produkty spożywcze. – Mieliśmy taki pomysł, że skoro ludzie kupują likier Goldwasser, to może sięgną po wódkę Amber Gold. Oczywiście z płatkami złota. I to prawdziwego, a nie jak w aferze wirtualnego – mówi prezes spółki. Swoje imię i nazwę spółki chce zachować w tajemnicy. – Okazało się, że jak tylko ktoś słyszał „Amber Gold”, od razu rzucał słuchawką, nie chciał z nami rozmawiać. Ostatecznie nie wnieśliśmy opłaty i do rejestracji nie doszło – mówi. Ale ślad w papierach pozostał, co do dziś odbija się spółce czkawką.

Morowy krzyż

Reputację firmy najlepiej opisał rzeczoznawca, który dostał do wyceny znak towarowy Amber Gold. Uznał, że wart jest zero złotych. Odbyła się jednak licytacja i znalazł się chętny, który kupił prawa do jego używania. Za 1,3 tys. zł nowy nabywca może się nim posługiwać do maja 2022 r. Trudno powiedzieć, co kierowało kupującym. Jak napisał w esemesie, na pytania może odpowiedzieć dopiero po „otrzymaniu poważnej oferty”, i sugeruje, żeby do sprawy podejść jak „marketingowiec z marketingowcem”. Co jest zapowiedzią nowego i może nie mniej barwnego rozdziału pod znakiem krzyża morowego.

O mrocznej sile Amber Gold syndyk przekonał się już w czasie licytacji samochodów, z których osoby udające klientów kradły, co tylko się dało. – A że niewiele się dało, to poginęły nam głównie instrukcje z logo Amber Gold – mówi mecenas Dębiński. Co i tak było pestką w porównaniu z medialną burzą, jaka przetoczyła się wokół limuzyny Marcina P.

Mało używane BMW 740 wystawione zostało na sprzedaż za 227 tys. zł. W czasie licytacji cena doszła do prawie 319 tys. zł. Nowy właściciel chętnie brylował w mediach, przy okazji promując zegarki, którymi handlował. Ale ostatecznie auta nie kupił, bo – jak twierdził – zorientował się, że nie mógł odliczyć za nie VAT. Dziś dawna limuzyna twórcy Amber Gold jeździ jako auto służbowe w hurtowni jabłek. – Może to zabrzmi paradoksalnie, ale ja chętnie to auto kupiłem, bo wiedziałem, że tu nie będzie żadnych wałków. Mnie już kilka razy próbowali oszukać na samochodach, a z takiej oficjalnej sprzedaży to papiery najczęściej są jak złoto – mówi prezes firmy. Nazwę zastrzega, bo z Amber Gold nie chce być kojarzony. – Nie dla sławy to kupowałem, tylko do jeżdżenia. Ja trochę poużywałem, a później dałem pracownikom. Jak dla mnie, to wyposażenie mogłoby być bogatsze, a tapicerka ciemniejsza, bo w mojej branży w garniturach się nie chodzi.

Aura firmy cieniem kładła się również na zachowaniach ich klientów. – 90 proc. osób, które wzięły pożyczkę w Amber Gold, nie spłacało długu albo spłacało go nieregularnie – mówi syndyk. Na same znaczki pocztowe mobilizujące ich do spłat biuro syndyka wydało prawie 70 tys. zł, bo korespondencja musiała być prowadzona za pomocą listów poleconych. Połowa nawet nie odpisała. Na ich tle pozytywnie wyróżniał się bezdomny. Co prawda spłacał dług z mieszaną regularnością, ale uczciwie i z wyprzedzeniem informował, w jakich miesiącach można go szukać w noclegowni, a kiedy wraca do pełnej bezdomności i miesiącami nie będzie z nim kontaktu pod żadnym adresem.

W efekcie niemal połowie z 3,7 tys. osób, które zaciągnęły pożyczki w Amber Gold, trzeba było wytoczyć sprawy i nasłać na nie komornika. W międzyczasie 154 dłużników zdążyło pożegnać się z tym światem. Trudno powiedzieć, ile z 30 mln zł utopionych w tych pożyczkach ostatecznie uda się odzyskać. – Jedna pani co miesiąc wpłaca złotówkę. Twierdzi, że na tyle ją stać. Sama obsługa księgowa jej długu więcej nas kosztuje – irytuje się syndyk. Żeby ostatecznie zamknąć temat wierzytelności, mecenas Dębiński postanowił je spakietować i wystawić na licytację. Niestety, sam stał się ofiarą kolejnej afery, która wstrząsnęła polską opinią publiczną. Konkretnie, upadkiem firmy windykacyjnej GetBack. – Nie dość, że nasze długi miały złą sławę i słabo się sprzedawały, to po GetBacku okazało się, że cena wszystkich wierzytelności poleciała na łeb na szyję – mówi syndyk. Były takie pakiety, w których długi sprzedawane były za 2 proc. kwoty, na jaką opiewały. Do sprzedania zostały jeszcze trzy pakiety na łączną kwotę 550 tys. zł. Kolejne dwa dotyczące 1,2 tys. pożyczek będą wystawione w marcu po ich wycenie.

Wielką niewiadomą w walce o pieniądze dla poszkodowanych jest kwota, jaką można ściągnąć od małżeństwa P., które stoi za aferą Amber Gold. Z ustaleń wynika, że wypłacili sobie z firmy około 16,5 mln zł. Dokładne szacunki są jednak trudne, bo majątek firmy traktowali jak własny. – Służbowymi kartami płatniczymi pokrywane były również wydatki prywatne. Trzeba było analizować transakcję po transakcji. Trwało to miesiącami, bo to nie była przykładnie prowadzona księgowość – opowiada syndyk. Po analizie syndyk musiał na piechotę odzyskiwać kwoty. Przynajmniej te większe, jak na przykład zaliczkę za żyrandol w wysokości 25 tys. zł. Co zresztą nie było jakimś skandalicznie drogim wydatkiem wobec 100 tys. wydanych na sukienkę czy 17 tys. zł na buty dla Katarzyny P. – Dysponuję już wyrokami przeciwko małżonkom P. na 14 mln zł i prowadzę egzekucje z ich prywatnych nieruchomości. Jaką odzyskam kwotę, trudno powiedzieć – dodaje mecenas Dębiński.

Spis treści

Jeszcze w tym miesiącu syndyk planuje przesłać do sędziego komisarza tzw. ogólny plan podziału funduszy masy upadłościowej. Na podstawie tego planu 12 203 osoby, które zgłosiły swoje roszczenia do syndyka, zostanie zaspokojonych z sumy 70 mln zł, którą udało mu się odzyskać. Każdy ma dostać kwotę proporcjonalną do wpłaconych pieniędzy, czyli jakieś 12 gr za każdą złotówkę. Nic nie wskazuje, że będzie to łatwa operacja.

Sam spis treści do dokumentu ma 450 stron. Na wydrukowanie listy wierzycieli poszło 6 ryz papieru formatu A3, choć zastosowano małą czcionkę, żeby dokument nie był za duży i za ciężki. W tej sprawie wszystko liczone jest na kilogramy, a czasem na tony. Akta sprawy karnej przewożone były do sądu samochodem ciężarowym.

Samo złożenie planu nie oznacza jednak, że automatycznie rozpoczną się wypłaty. Procedura przeciągnie się pewnie do marca. A jeśli ktoś z poszkodowanych złoży zażalenie do planu, to o kolejne miesiące. W najczarniejszym, choć prawdopodobnym scenariuszu, wierzyciele w tym roku nie dostaną ani grosza. Choć pierwsze sygnały o wypłatach dostali już w sierpniu zeszłego roku. – Odebrałem telefon z biura syndyka z prośbą o podanie numeru konta, na który mają być wpłacone środki – wspomina prof. Szymon Pilecki, który utopił w Amber Gold 110 tys. zł. – I właściwie od tamtej pory panuje głucha cisza. On i kilka tysięcy innych poszkodowanych już dawno postanowili szukać sprawiedliwości na własną rękę, pozywając do sądu Skarb Państwa. A nie oszusta, który twierdzi, że nikomu nic nie jest winien, bo ludzie nie przeczytali, co kupują. – Rzeczywiście, gdyby wczytali się w regulamin, to wiedzieliby, że za około 1 mln zł stają się właścicielami złota w ilości kilkudziesięciu gramów złota. Można dyskutować, czy to adekwatna cena, ale takie zawierali umowy – mówi mecenas Michał Komorowski, obrońca Marcina P.

Pierwsze pozwy zbiorowe przeciwko Skarbowi Państwa zostały odrzucone. Różne sądy podawały tę samą przyczynę, czyli „brak ujednolicenia podstawy faktycznej”. – Zdaniem sędziów każdy przypadek poszkodowanego należałoby rozpatrywać indywidualnie. Z założenia nie można więc było składać pozwu zbiorowego – mówi mecenas Marcin Szymański, partner z kancelarii Drzewicki Tomaszek. Pozew złożony przez jego kancelarię również został odrzucony na tej podstawie. Jednak wyrokiem sądu apelacyjnego sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia i ostatecznie weszła na wokandę. – Nasz wywód jest tak prosty i logiczny, że trudno było go podważyć. Gdyby nie opieszałość działań prokuratury, firma Amber Gold upadłaby co najmniej dwa lata wcześniej, a nasi klienci, nawet gdyby chcieli tam lokować środki, to po prostu nie mieliby takiej możliwości – dodaje mecenas Szymański. Jeśli sąd uzna ten tok myślenia, będzie to kosztowało Skarb Państwa 26 mln zł. A w konsekwencji dużo więcej, bo według wyliczeń ogólna kwota oszustwa oscyluje wokół kwoty 850 mln zł.

Drukarka

Marcin P. na własne życzenie areszt odbywa w celi jednoosobowej. To rzadko spotykana prośba. Większość osadzonych odosobnienie traktuje jako karę. Dla P. to nagroda, bo może spokojnie studiować kodeksy karne i książki z zakresu ekonomii. No i pracować nad linią własnej obrony, bo z urzędu przysługuje mu prawnik tylko w sprawie karnej. A na tym jego kłopoty z prawem się nie kończą. Żeby móc się skutecznie bronić, dostał zgodę sądu na posiadanie w celi komputera i drukarki. Pisma od P. są charakterystyczne, bo drukuje je na firmowym papierze. Na górze strony wytłuścił drukowanymi literami swoje imię i nazwisko. Obok umieścił dwa adresy. Zamieszkania i do doręczeń, czyli Kurkową 12, gdzie mieści się Areszt Śledczy w Gdańsku. Na adresatach robi to wrażenie, bo sugeruje, że nadawca niedługo może opuścić więzienie. A nie spędzić w nim kolejne dziewięć lat.

Polityka 8.2019 (3199) z dnia 19.02.2019; Społeczeństwo; s. 30
Oryginalny tytuł tekstu: "Grosze ze złota"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną