Tak właśnie ujmuje to niedawny raport GUS i w taki sposób przedstawiły media jego konkluzje. Z logicznego punktu widzenia to sprzeczność, z ekonomicznego szansa, z kulturowego wyzwanie, a z politycznego – kłopot. Ujawniony dokument Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przyznaje to otwarcie.
Gdy różne międzynarodowe agendy usiłują przeciwdziałać globalnemu przeludnieniu, stanowiącemu coraz dotkliwsze zagrożenie dla planety, rozmaite agendy rządowe i pozarządowe w Polsce głowią się nad zapobieżeniem depopulacji. Kiedy na świecie rodzi się zbyt dużo dzieci, w Polsce słychać ubolewania, że rodzi się ich zbyt mało. Wychodzi na to, że wśród licznie przychodzących na świat zbyt mało jest Polaków. Robi to wrażenie demograficznego nacjonalizmu czy wręcz szowinizmu – rodzą się nie ci i nie tacy jak powinni, bo ich rodzice nie są Polakami. To nic, że zbyt szybko przybywa ludzi, skoro nie przybywa Polaków. Problem globalny nas nie obchodzi, bo lokalny jest odmienny, a nawet przeciwny.
Jeśli nie jest się nacjonalistą lub zwolennikiem geopolityki, to trzeba przyznać, że sama wielkość krajowej populacji nie ma znaczenia dla standardu i jakości życia obecnych ani przyszłych obywateli. Holendrów, Duńczyków czy Szwedów jest znacząco mniej niż Polaków, ale ich aktualna ani spodziewana sytuacja nie jest z tego powodu gorsza, lecz przeciwnie, i wielu Polaków im zazdrości. To jedynie nacjonaliści i geopolitycy mogą uważać, że liczebność Polaków dodatnio koreluje z pozycją kraju i państwa.
Istotna jest natomiast struktura demograficzna i to ona stanowi realny problem. Konkretnie: proporcja ludności w wieku produkcyjnym, poprodukcyjnym i przedprodukcyjnym. To jej zachwianie jest wyzwaniem dla polityki społecznej, w tym demograficznej, a zwłaszcza imigracyjnej.