Koleżanki w szkole zazdroszczą mi, że nie muszę chodzić do fryzjera. Ceny poszły w górę o jakieś 50 proc. Za podcięcie grzywki i skrócenie końcówek jeszcze przed wakacjami płaciło się w Łodzi 30 zł, a teraz wołają wszędzie 40–50 zł. A jak chcesz zrobić z włosami coś więcej, musisz wyłożyć stówkę (wcześniej wystarczało 70). Opowiadam, że w Suwałkach, skąd niedawno wróciłem, można się porządnie obciąć za 30 zł (żona opowiadała). I to po podwyżce (wcześniej było 25 zł). Oczywiście, rozmawiamy o tanich i dobrych salonach na osiedlach, a nie w Manufakturze czy Plaza Centrum.
Zarobki nauczycieli wciąż marne
Dochodzimy do wniosku, że nauczycielki w Suwałkach mają dobrze. Dostaną taką samą podwyżkę jak my w Łodzi, a za fryzjera zapłacą dużo mniej. W ogóle im mniejsza miejscowość, tym korzystniejsza relacja nauczycielskich zarobków do wydatków. Wprawdzie najlepiej mam ja, 50-letni facet z dużą łysiną, bo nie wydam ani grosza na fryzjera. Ale gdybym był kobietą, musiałbym przed rozpoczęciem roku szkolnego przynajmniej skrócić końcówki. Tylko że to kosztuje coraz więcej, a zarobki wciąż marne. No chyba że mieszka się w Suwałkach albo w Augustowie. Jednak naprawdę fatalnie mają nauczycielki w Warszawie. Tam fryzjerzy podobno powariowali z cenami.
Sekretarka uprzedziła mnie, że przed szkołą czatują dziennikarze. Jeśli nie chcę odpowiadać na pytania, czy jestem zadowolony z podwyżki (od 1 września 9,6 proc.), powinienem wchodzić i wychodzić przez boisko. Tam nikogo nie ma. Pani dyrektor wyszła porozmawiać z dziennikarzami. Co konkretnie powiedziała, dowiemy się za parę dni. Łatwo się jednak domyślić. Jak wróciła, zaczęła pytać, czy będziemy strajkować.