Teza o końcu miłości szokuje i przypomina inne stwierdzenia o dziejowych przełomach. Był już wszak koniec historii, który filozof Francis Fukuyama ogłaszał po upadku komunizmu, wieszcząc triumf demokracji liberalnej. Po 30 latach historia hula w najlepsze, a wątpliwości budzi kondycja demokracji. A jednak Eva Illouz, izraelska socjolożka z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, twardo stawia tezę o końcu miłości, wybijając ją na tytuł swej najnowszej książki wydanej na razie po niemiecku, angielsku i francusku.
Illouz od kilkudziesięciu lat bada, jak miłość funkcjonuje w zmieniającym się nieustannie społeczeństwie.
Efektem poszukiwań jest wiele ważnych prac, z jej opus magnum – „Dlaczego miłość rani”. Wydaje się, że o miłości napisano już wszystko, o jej sile wypowiadali się przecież już Platon i św. Paweł, niemal cała sztuka krąży wokół miłości, niemożliwa byłaby bez niej kultura popularna i walentynki, na miłości kariery zrobiło tysiące psychologów. W tej perspektywie miłość jawi się jako zjawisko tak niezmienne jak przemoc i nie sposób sobie bez niej wyobrazić ludzkiej kondycji.
Izraelska badaczka w swych poszukiwaniach jako źródło wykorzystuje zarówno dzieła kultury, jak i ustalenia różnych dyscyplin naukowych. Na to wszystko nakłada jednak socjologiczny filtr, co oznacza, że mniej ją interesuje konkretny Romeo i Julia, bo ciekawsze wydaje się jej społeczeństwo, w którym taka historia mogła się wydarzyć. Dla socjologa miłość nie jest jedynie uczuciem angażującym dotknięte nim osoby, jest medium społecznej komunikacji; służy temu, co dla funkcjonowania społeczeństw najważniejsze – tworzeniu międzyludzkich więzi, na których budowane są i podtrzymywane społeczne struktury.
Świetnie to widać podczas lektury „Romea i Julii”.