Słyszałeś o tonach kwiatów, które są niszczone i wyrzucane, bo nie ma kto ich kupować? – zapytał mnie przyjaciel podczas jednego z połączeń wideo, odbywanych po to, by bliskich sobie ludzi usłyszeć i zobaczyć chociaż na ekranie, gdy nie można ich dotknąć i doświadczyć na żywo. Nie słyszałem. Ale to prawda. Czytam nawet o kilkudziesięciu procentach rocznej holenderskiej produkcji, zwłaszcza tulipanów, które idą na przemiał. Koronawirus trafił w czas popytu – Dzień Matki, wiosnę, sezon ślubny.
Miliony kwiatów trafiających na śmietnik nie dają mi spokoju.
Może dlatego, że na stole, przy którym siadamy z żoną, kwiaty na ogół stoją. Mogą być drobne, skromne, ale częściej są, niż ich nie ma. Oboje je lubimy. W czasie pandemii wazony także nie są puste. Żadnych kwiatów nie przyniosłem ja lub żona – oboje już po raz drugi tkwimy w przymusowej, ścisłej izolacji, która nie pozwala nawet wyrzucić samodzielnie śmieci (uroki życia z pielęgniarką, gdy na szpitalnych oddziałach brakuje podstawowych środków ochrony). Tulipany przyniósł teść. Malutki, uroczy żonkil w doniczce podarowała siostra żony razem z zakupami. Bukiet sezonowych kwiatów przygotowała nasza ulubiona kwiaciarnia tuż obok domu i dostarczyła pod drzwi.
Patrzę na nie i zadaję sobie liczne pytania. Martwimy się globalnym kryzysem, tysiącami śmiertelnych ofiar, dramatyczną sytuacją w ochronie zdrowia, bezrobociem, samotnością, problemami społecznymi wywołanymi lub wzmocnionymi zasadami dystansu społecznego.