W pierwszym tygodniu koronaszkoły pani Z. zrobiła dzieciom wakacje. Nie miała loginu do Librusa, nie miała też porządnego internetu. W przedwojennych murach ich mieszkania jedyne źródło ledwo ciągnęło i jeśli działało w jednym pokoju, to nie działało w drugim. Dzieci – 10- i 12-latek – siedziały więc obok niej, gdy prowadziła rozmowy z klientami, i oglądały filmy na Netflixie. Było trochę nerwowo, ale z perspektywy Z. myśli, że to był całkiem fajny czas.
W drugim tygodniu szkoły Z. odebrała mailem nowy kod do Librusa i zobaczyła tam 125 nieotwartych wiadomości od nauczycieli młodszego i ponad 100 na koncie starszego. Pobieżne przebrnięcie przez wiadomości zabrało pani Z. sześć godzin – w nocy, po skończonej własnej koronapracy, zasiadła do laptopa i skończyła o czwartej rano.
Jeszcze więcej czasu zajęło jej rozgryzienie, wedle jakiej logiki pracuje to narzędzie; gdy chciała prześledzić wiadomości od jednego nauczyciela, za każdym razem musiała wpisywać jego nazwisko w okienko, w dodatku każdy z nauczycieli po swojemu podchodził do systemu, a każde dziecko miało ich dwunastu. Jedni wpisywali się w terminarz, inni w zadania domowe, jeszcze inni wrzucali do Librusa maile do swoich wszystkich uczniów ze wszystkich klas i dopiero po ich otwarciu znajdowało się informację, o jaką klasę chodzi i czego dotyczy wiadomość. A system dalej się rozrastał.
W trzecim tygodniu Z. założyła specjalny zeszyt do notatek: gdzie czego szukać, jaką metodą komunikacji operuje każdy nauczyciel, kto używa maila i jakiego, kto Messengera i kto w jakie zakładki na Librusie wpisuje zadania domowe. A także: który program do czego służy – bo w obieg zaczynały już wchodzić dodatkowe portale – lekcje i kartkówki na WSiPnecie, Socrativie, Padlecie… Każdy nauczyciel z osobna próbował jakoś ogarnąć sytuację, ale każdy po swojemu.