Społeczeństwo

Dzieci wciąż głosu nie mają. Czy w ogóle je lubimy?

Mówi się nawet, że dzieci są największą grupą mniejszościową, wykluczaną z aktywności publicznej, debaty i życia społecznego. Mówi się nawet, że dzieci są największą grupą mniejszościową, wykluczaną z aktywności publicznej, debaty i życia społecznego. Austin Pacheco / Unsplash
Mówi się, że dzieci są największą grupą mniejszościową wykluczaną z życia społecznego. Rozmowa z dr Ewą Maciejewską-Mroczek, antropolożką z Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW.

JOANNA CIEŚLA: – Słychać głosy, że z upominkami na zakończenie roku szkolnego można było w tym roku zaszaleć, bo klasowe rady rodziców nie wydały składek zebranych na wycieczki i koncerty. A ledwie miesiąc wcześniej na prezenty na Dzień Dziecka Polacy planowali wydać od 50 do 100 zł. Dorośli wykazują zastanawiający upór w kupowaniu zabawek, jednocześnie powtarzając, że nadmiar rzeczy unieszczęśliwia.
DR EWA MACIEJEWSKA-MROCZEK: – To prawda. Uwagę zwraca przy tym rozziew wymagań dorosłych wobec dzieci i wobec samych siebie. Rodzice oczekują, że dzieci będą miały do przedmiotów stosunek niewinny, przesycony sentymentalnym przywiązaniem. Chcą, żeby kochały swoje pluszaki, a nie pragnęły dziesiątego, jednocześnie sami dostarczają kolejne.

Psychologowie tłumaczą, że dorośli kupują z poczucia winy, szczególnie z powodu braku czasu...
…a w socjologii mówi się o zjawisku zastępczej konsumpcji. Zadaniem osób w niektórych rolach społecznych jest właśnie konsumować, by w ten sposób wyrażać prestiż tych, którzy pracują i nie mają na konsumpcję czasu. Ta teoria jest aktualna, choć oczywiście dziś w klasie średniej prestiż potwierdza już nie zabawka jak największa czy głośno grająca, tylko jak najbardziej ekologiczna, drewniana.

Ale polskim ewenementem na skalę światową są sukcesy programów lojalnościowych – zbieranie „świeżaków” i tym podobnych maskotek z dyskontów. Gdzie tu prestiż?
Inna koncepcja dotyczy zastępczej radości. Być może dorośli oczekują, że w ten sposób, relatywnie łatwy i tani, wywołają radość dzieci. Bo radość też dzieci mogą przeżywać „w zastępstwie” rodziców. Tak czy owak wszystko to projektują dorośli, a zachłanność czy materializm przypisują dzieciom.

Czasem mi się wydaje, że Polacy dzieci nie lubią. Niby są „dużą wartością”, ale w realnych decyzjach jakoś tego nie widać.
Moim zdaniem na dzieci po prostu nie zwraca się uwagi, co może nawet jest gorsze. W praktyce dzieci są jedną z tych grup społecznych, których się nie słucha, są marginalizowane. Mówi się nawet, że dzieci są największą grupą mniejszościową wykluczaną z aktywności publicznej, z debaty, z życia społecznego.

Dzieci i ryby głosu nie mają

Z czego wynika upór w bagatelizowaniu perspektywy dzieci, gdy od dekad nauka usiłuje przekonać dorosłych, że należy ją uwzględniać w decyzjach, które dzieci dotyczą?
Z tego, że nie mają siły nacisku. Doniesienia o znaczeniu dzieciństwa są znane co najmniej od czasów Freuda. Co więcej, jako rodzice i wychowawcy ciągle jesteśmy poddani poczuciu winy, że dzieciństwo naszych dzieci nie jest dość dobre. To nie przekłada się jednak na lepsze zrozumienie praw dzieci. One zaś nie mówią językiem decydentów, nie mają środków przekazu. Nie tworzą PKB ani nie głosują w wyborach, przez co też są traktowane instrumentalnie. Kiedy dorośli chcą wesprzeć jakąś narrację, np. o wartości rodziny, dziecko znika i staje się częścią rodziny, przestaje być jednostką. Nie patrzy się na nie jak na członka społeczeństwa, obywatela, obywatelkę, kogoś o takim samym znaczeniu w społeczeństwie jak inni.

Na poziomie rodzin, powiedzmy, z klasy średniej jest podobnie jak na poziomie państwa?
Obawiam się, że tak. Czym innym jest troska o materialne potrzeby i wykształcenie dziecka, a czym innym troska o realną osobę, która może mieć własne plany, inne niż plany rodziców, nie podzielać ich wartości. Częste jest nadal myślenie o „naprawianiu dziecka”, że ono wciąż nie jest dość dobre, że jest w nim coś immanentnie podejrzanego: jeśli puści się dziecko bez wytycznych, co ma myśleć i czuć, to wtedy to „coś podejrzanego” wyjdzie na światło dzienne. Ten lęk przed dzieckiem, które jest niekontrolowalne, jest bardzo silny w kulturze i społeczeństwie i on też jest jednym z powodów, dlaczego prawa dzieci nie są wystarczająco przestrzegane.

Podobno w kwestiach wychowania ludzie są bardziej konserwatywni niż w innych sferach życia?
Dzieciom daje się to, co bezpieczne, sprawdzone, przekazuje się im też w miarę sprawdzone wartości i sposoby myślenia, czyli właśnie konserwatywne, również o roli dziecka w świecie. Widać to choćby w dyskusjach wokół karty LGBT w szkołach. Wielu rodziców, którzy ogólnie mają dość liberalne poglądy, uznaje ją za co najmniej niepotrzebną. Mówią: to jeszcze nie jest dla dzieci. Podobnie jest z edukacją seksualną. Napięcie między dyskursami progresywnym i konserwatywnym zawsze istniało, ale teraz widać je tym bardziej, że szkoła, na którą dorośli mają wpływ, nie jest jedynym miejscem, gdzie dzieci otrzymują informacje. Nawet jeśli wiedzeni przesłankami konserwatywnymi nie dopuścimy do przekazania im pewnych treści na lekcjach, to nie znaczy, że nie zdobędą ich na inne sposoby, które jeszcze mniej mogą się rodzicom podobać.

Zachowawcze trendy widać też w zabawkach dla dzieci?
Tak, w ostatnich latach szczególnie wyraźnie widać je na przykładzie klocków Lego. Kiedyś istotą tych klocków było tworzenie pola do wyobraźni, nieograniczone możliwości konstrukcji, a przy tym były one neutralne, jeśli chodzi o płeć. Relatywnie niedawno wprowadzono podział na klocki „dla dziewczynek” i „dla chłopców”. Pozwala to sprzedać więcej zabawek, bo zakłada się, że siostra nie będzie miała frajdy z odziedziczonego po bracie czarno-szarego statku kosmicznego, a brat z różowej zjeżdżalni dla dziewczynek. A ostatecznym celem jest zysk ekonomiczny, czyli korzyść dorosłych.

Mnie uderzyło, że zestawy dla dziewczynek są nie tylko różowe, ale też uboższe i nieporównanie łatwiejsze niż dla chłopców.
To też rzuca się w oczy, gdy zestawić lalki Barbie z tzw. action figures, figurkami bohaterów bajek, którymi z założenia mają się bawić chłopcy. W figurkach dla chłopców łączenia, „stawy” są bardziej ruchome, dużo więcej mogą one „zrobić”. Przekaz, który może z tego płynąć dla dziewczynek, jest oczywiście smutny, ale mam nadzieję, że dzieci, na które wpływa dziś wiele czynników innych niż zabawki, potrafią to przewalczyć.

Grupa, z którą się nie rozmawia

Porozmawiajmy o emocjach w relacjach społecznych. Uderza mnie, że „kochamy dzieci”, ale nie chcemy oglądać, jak są karmione piersią.
Nie dostrzega się kwestii praw dziecka w wielu publicznie dyskutowanych tematach. Od pewnego czasu dużo już mówi się o tym, że matka małego dziecka ma prawo spotkać się z kimś w restauracji, ale wciąż mało tu mowy o prawie dziecka do bycia w przestrzeni publicznej – każdego dziecka, od niemowlęcia karmionego piersią do hałaśliwego nastolatka. Oni też są obywatelami, choć pewne prawa, np. wyborcze, nabierają dopiero z 18. rokiem życia. A jeszcze inna rzecz jest taka, że o prawach dzieci nie rozmawia się z nimi. Na przykład w sytuacji pandemii, gdy ich liczne prawa zostały ograniczone, ani razu właściwy minister, czyli minister edukacji narodowej, nie zwrócił się do dzieci z porządnym wyjaśnieniem, dlaczego tak się stało.

Komunikacja MEN sprowadza się do dyscyplinowania i zapędzania do nauki.
A młodzież została w pewnym momencie kozłem ofiarnym. Po wprowadzeniu ograniczeń w przemieszczaniu się wciąż gromadziły się grupki ludzi w różnym wieku, ale dorośli nie zostali ukarani za spotkania z innymi dorosłymi zakazem wychodzenia z domu bez opiekuna. Wielu młodych odebrało tę sytuację właśnie jako karę. Warto docenić, że mimo wszystko większość z nich podeszła do tej sytuacji z odpowiedzialnością i została w domach. Inna rzecz, że te grupki były nieliczne, nikt się nie zastanawiał, dlaczego się zbierały, do czego te spotkania były im potrzebne. To byli po prostu „źli, nieodpowiedzialni młodzi ludzie”.

W Interdyscyplinarnym Zespole Badań nad Dzieciństwem UW prowadzą panie „Dziecięce archiwum pandemii”, zbierając prace plastyczne i teksty dotyczące tej sytuacji. Co z nich wynika?
Wstępne wnioski potwierdzają to, co na co dzień myślimy: że dzieci bynajmniej nie są zanurzone w idyllicznym bezczasie i bezwiedzy. Aktywnie przetwarzają wątki, które docierają do nich z mediów i od rodziców. O roli służb medycznych czy naukowców związanej z pandemią. Tu też przewija się wątek izolacji i przekaz „zostań w domu” jako obszar osobistej odpowiedzialności. Muszę wyznać, że porusza mnie, jak bardzo dzieci przejęły tę opowieść. Fakt, że postanowiły się włączyć w te społeczne praktyki izolacji, pokazuje ich siłę – fakt, jak wiele są w stanie zrozumieć i zaakceptować.

Ale to też chyba specyficzne dzieci – takie, z którymi dużo się rozmawia?
Na pewno w naszym badaniu na razie przeważają prace dzieci rodziców, którzy chcieli podjąć wysiłek, żeby im o nim powiedzieć, zeskanować prace i nam przesłać. W drugiej fazie działań chcemy więcej dowiedzieć się o przeżywaniu tej sytuacji przez dzieci ze środowisk, do których trudniej dotrzeć. Dlatego będziemy prosić o współpracę nauczycielki i nauczycieli. Wielu z nich podejmowało temat pandemii w pracy z uczniami. Może tam też znajdziemy więcej przykładów praktykowania dziecięcości przez przekraczanie zakazów. Choć i teraz dotarły do nas prace wykraczające poza gładką narrację klasy średniej – bardziej prześmiewcze, żartobliwe albo wręcz karnawałowe – koronawirus jest obrzydliwy, ma wydzieliny, jest z niego „beka”.

Wymaganie i ignorowanie

W codziennych dyskusjach o zdrowiu razi też niekonsekwencja dorosłych. Martwią się otyłością dzieci, tym, że wciąż siedzą przed komputerami, ale na osiedlach uparcie wywiesza się plakietki „Zakaz gry w piłkę”.
Za tym też stoi podejrzliwość wobec dziecięcej spontaniczności. Dzieci mogą chodzić na treningi piłkarskie, ale ich oddolną aktywność trzeba kontrolować. Wyrażanie siebie w sposób dla dzieci naturalny – energiczny i głośniejszy – jest czymś, co należy ukrócić. Rozumiem, że hałas może być dokuczliwy. Ale dorośli też naruszają granice innych ludzi, jednak nie tworzy się wobec nich tak łatwo podobnych zakazów. W stosunku do dzieci wystarczy jedna tabliczka. Wielu dorosłych uważa, że ma prawo dowolne dziecko pouczać, zwracać uwagę na jego sposób ekspresji, krytykować wygląd. Dzieci są nie tylko podejrzane, ale też poddane dorosłym – potrzebują opieki i wsparcia dorosłych, by dobrze żyć – ale korzysta się z tej przewagi o wiele za dużo.

Jak pani rozumie wyrzuty związane z brakiem obywatelskiego zaangażowania dzieci, gdy uparcie się go oducza – tworząc fasadowe samorządy szkolne, nieustająco każąc być posłusznymi?
Po pierwsze, dorośli nie przykładają wagi do edukacji obywatelskiej, nie stwarzają warunków do angażowania się dzieci, a potem przerzucają na nie odpowiedzialność za to, że tego nie robią. A po drugie, nie dostrzegają tej aktywności tam, gdzie ona jest. Uważają za ważne tylko określone przez dorosłych formy zaangażowania. Nie dostrzegają sieci drobnych aktów troski, które dzieci kierują do siebie nawzajem, do zwierząt, do przestrzeni wokół siebie. Wbrew stereotypom one interesują się wieloma sprawami poza sobą, w pewnym sensie bardziej niż dorośli. A wracając do ściślej rozumianej edukacji obywatelskiej: symptomatyczne są wydarzenia wokół Sejmu Dzieci i Młodzieży.

Chodzi o tradycyjne spotkania przedstawicieli młodych przy Wiejskiej 1 czerwca? Mają opinię raczej fasadowej nauki demokracji, zwłaszcza w ostatnich latach.
Do tego dwa lata temu SDiM został odwołany z powodu protestu osób z niepełnosprawnościami, a w tym roku ponownie z powodu pandemii. Tegoroczny temat SDiM był zresztą najbardziej frapujący z możliwych: „W jaki sposób Bitwa Warszawska 1920 r., Zbrodnia Katyńska, Sierpień 1980 r. wpłynęły na dzieje mojej miejscowości i jej mieszkańców?”. Nastolatki miały o tym dyskutować przez kilka godzin... Oddolną inicjatywą młodzi zorganizowali sobie sami obrady online w ramach Parlamentu Młodych RP pod hasłem „Jaka Polska i jaki świat po pandemii koronawirusa?”.

Dla mnie najdobitniejszym przykładem braku troski o dzieci w ostatnich latach jest ignorowanie kwestii ich zdrowia, co szczególnie widać w braku opieki psychiatrycznej.
Nie bez znaczenia jest tu ogólny stosunek do opieki psychiatrycznej, a także w pewnym stopniu działanie środowiska lekarzy, którzy nie dość dobrze komunikują się ze społeczeństwem. Nie tłumaczą dorosłym, że dzieci mogą potrzebować pomocy. Instytucjonalna pomoc dzieciom nie jest zapewniana w tak wielu obszarach, że nie dziwi mnie, że opieka psychiatryczna jest wśród nich. To bardzo nośny, alarmujący, ale jeden z wielu wyraz tego, jak „ważne” są dla nas dzieci deklaratywnie, a jak ważne są dla nas konkretne dzieci, które przeżywają trudności. Ja zajmuję się teraz w moich badaniach dziećmi, które nie wychowują się w rodzinach biologicznych. I uderza mnie, jak bardzo władze wciąż lekceważą dobro takich dzieci. Wciąż otwierane są nowe domy dziecka. A dzieci powinny wychowywać się w rodzinach, choćby zastępczych.

Tłumaczy się, że brakuje takich rodzin…
Brakuje. Ale co się im oferuje? Na taką pracę mogą pozwolić sobie bardzo nieliczne osoby, właściwie wyłącznie pod warunkiem, że mają alternatywne źródło dochodu. Rodziny niezawodowe nie dostają żadnego wynagrodzenia; z zawodowymi nie podpisuje się umów o pracę, tylko „śmieciówki”, często za najniższą krajową pensję, w praktyce nie mają prawa do urlopu. Czy można się dziwić, że decydują się na to nieliczni? W placówki natomiast wciąż inwestowane są ogromne pieniądze. To znów rozziew z deklaracjami, że każde dziecko ma prawo do życia w rodzinie, w której jest jeśli nie mama i tata, to ciocia i wujek, normalna kuchnia i przedpokój, w którym trzeba poukładać buty. Urzędnicy mówią: „Trudno, nic się nie da zrobić. Budujmy kolejną placówkę”. To jest przerażające.

Skąd wziął się pomysł, że dzieciństwo to faktycznie najszczęśliwszy okres w życiu?
Pojawił się wraz z nowoczesnością, z wyodrębnieniem dziecka jako osobnego bytu. Ma ono specyficzne zadania – nie pracować, a przygotowywać się do pracy, do bycia pożytecznym członkiem społeczeństwa. Wtedy też pojawiła się koncepcja zastępczego przeżywania emocji, o której mówiłam na początku. Oczekuje się, że dzieci przeżyją emocje, na które dorośli nie mają siły i czasu, że będą „emisariuszami radości”. Ale to wiąże się z lekceważeniem dziecięcych światów, które są pełne problemów, trosk. Dzieci nie są bardziej beztroskie niż dorośli. Wspaniałe jest jednak to, że w tych swoich troskach potrafią znaleźć gotowość do radości, do spontanicznej zabawy i często mają ogromną odporność. Mimo tego, co im dorośli gotują, potrafią przekształcać swoją rzeczywistość, odnajdywać w tym satysfakcję.

Ewa Maciejewska-Mroczek – antropolożka i socjolożka, pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, gdzie współtworzy Interdyscyplinarny Zespół Badań nad Dzieciństwem. W pracy naukowej interesuje się miejscem i rolą dzieci we współczesnej kulturze, a w szczególności tym, jak realizowane jest ich prawo do bycia wysłuchanymi i do współtworzenia społeczeństwa.

Dziecięce Archiwum Pandemii zbiera wszelką (wizualną, tekstową) twórczość dzieci i młodzieży związaną z czasem pandemii. Prosimy o przesyłanie prac na adres badaniazdziecmi@gmail.com lub poprzez Facebooka. Więcej informacji na www.childhoods.uw.edu.pl.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną