„Chciałbym, żeby to była kampania kulturalna, z szacunkiem do kontrkandydata i z szacunkiem do wyborców. To jest dla mnie bardzo ważne”. Czyje to słowa? Dzisiaj nikt w to nie uwierzy, ale wypowiedział je Andrzej Duda – w lutym 2020 r., kiedy przedstawiał skład swojego sztabu wyborczego. Po pięciu miesiącach brutalnej kampanii, w którą bez ceregieli zaangażowane zostały struktury państwa (media państwowe, rząd z premierem, poczta i nawet Rządowe Centrum Bezpieczeństwa), można śmiało powiedzieć, że czegoś podobnego nie było tu od Marca ′68.
Ojczyzna znęca się nad obywatelami
Dla wyborczej korzyści władza z premedytacją obudziła demony: nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu i zwłaszcza homofobii. Duda i jego zwolennicy tygodniami jechali na turbopaliwie nienawiści, nie oglądając się na obecne i przyszłe koszty dla społecznego ekosystemu: LGBT to nie ludzie; Niemcy wybiorą nam prezydenta; Trzaskowski niszczy Polaków i nie ma polskiej duszy; zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza zgodę na małżeństwa ze zwierzętami, państwową pedofilię i przymusową eutanazję; dzięki Trzaskowskiemu Żydzi zjedzą nam 500 plus i odbiorą majątki. Wypisuję to tutaj, żebyśmy przypadkiem o tym nie zapomnieli, bo jak mówi Bogusław Linda do Mariana Opani w „Człowieku z żelaza”: „To się powinno pokazywać w kółko i w kółko wszystkim ludziom w Polsce, żeby już nie mieli złudzeń”.
Na skutki kampanii Dudy nie trzeba było długo czekać: niemal codziennie czytam o nowych atakach werbalnych i pobiciach za „pedalski” wygląd, jednocześnie obserwując, jak bliżsi i dalsi znajomi niehetero osuwają się w rozpacz i jak naprawdę zaczynają się bać o swoje zdrowie i życie.