Człowiek taki krug zatacza po świecie – filozofuje Katia przy myciu naczyń w wietnamskim barze na Nowym Świecie. – Wy tam, my za was tu, a za nas na Ukrainie Chińczycy. Od kwadransa kłóci się na głośnomówiącym z podpitym konkubentem, który wraca pociągiem podmiejskim z Wołomina, gdzie kładzie chodnik z kostki brukowej. Katia domaga się, by czekał na nią po zmianie pod wietnamskim lokalem, zabrał na Starówkę i kupił złoty pierścionek. Skoro stać go na wódkę, niech udowodni, że ona też dla niego coś znaczy. Nie dojechał. Ale przynamniej jest spokojna, bo pije w pobliżu. Większość ukraińskich emigrantek nie ma oka na swoich mużczin.
Pozostawieni samopas tak się rozpili – mówi Katia – że wychowanie niemal 10 mln ukraińskich dzieci spada głównie na babcie. Dzieci znają swoje matki z głosów zniekształconych przez Skype’a.
Jak niegdyś w Polsce, toczą się na Ukrainie te same eurodramaty. Covid je jeszcze skomplikował.
Niepokoje o dom
Luda dziś myje okna u pani pod Piasecznem żwawiej niż zwykle. Wieczorem ma wykupiony bilet do Iwano-Frankowska. Niemogący się doczekać synek dzwoni od piątej nad ranem.
Chciała na wiosnę w ukraińskim mieszkaniu położyć glazurę w kuchni, lecz covid zmusił Ludę do przerwania emigracji. Jak wielu na wizach, nie chcąc marnować dni roboczych, zwlekała z wyjazdem do ostatniej chwili. Aż ruch w sprzątaniu całkowicie stanął, bo wystraszone wirusem panie domu rezygnowały jedna po drugiej. Ponieważ nie było pewności, jak długo przeciągnie się izolacja, dwie doby przed zapowiedzią zamknięcia granic dzień i noc kursowały na tamtą stronę przepełnione busiki.
W maju, po wyluzowaniu obostrzeń, nie mając wyjścia, ponownie zostawiła syna ze swym schorowanym ojcem i wróciła, by obu zapewnić jako takie utrzymanie.