Szpital Uniwersytecki w Krakowie ma być przekształcony decyzją wojewody w placówkę jednoimienną, do której będą trafiać pacjenci z covid-19. To jedyny szpital kliniczny, któremu wyznaczono takie zadanie. Kilka dni temu prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej, na antenie TVN24 ostro skrytykował zarządzenie przedstawiciela rządu: „Leczymy tam pacjentów po przeszczepach nerek czy z zaawansowaną chorobą nowotworową. Żadna inna jednostka nie dysponuje kadrą i aparaturą medyczną, by pomóc chorym. Tę decyzję trzeba cofnąć”.
W krakowskim szpitalu pracuje Grzegorz Siwek, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów. Jego dyżurka znajduje się nad podjazdem dla karetek przy SOR-ze. Idealny punkt obserwacyjny.
– Jak jest? Źle. A będzie bardzo źle. Jesteśmy wprost na drodze do scenariusza, jaki widzieliśmy w Lombardii. Co z tego, że akurat mamy respiratory (choć dla jasności: nie w takiej liczbie, żeby postawić je przy każdym łóżku, jeśli taka będzie konieczność). Nie mamy ludzi do obsługi tego sprzętu – mówi wyraźnie zrezygnowany dr Siwek.
Niech antycovidowcy pomagają w szpitalach
Respirator, czyli urządzenie wspomagające oddech, wymaga nie tylko znajomości instrukcji obsługi, ale też wiedzy o tym, jak przebiega proces oddychania, jak pracują płuca, czym jest tzw. pułapka powietrzna (chory wdycha więcej powietrza, niż jest w stanie wypuścić z płuc, co powoduje ich rozdęcie), czym ciśnienie szczytowe (po jego osiągnięciu respirator przerywa wdech, aby zabezpieczyć pacjenta przed urazem ciśnieniowym).
– Tego nie da się nauczyć w godzinę. I naprawdę nie wystarczy zaintubować pacjenta, podłączyć go do maszyny i zostawić – irytuje się Siwek, którego jeszcze bardziej niż brak ludzi do pracy zdenerwowały marsze antycovidowców, jakie w sobotę odbyły się w kilku miastach w Polsce. Mówi wprost: – Jeśli nie wierzą w koronawirusa, to dlaczego zamiast paradować w tłumie, nie przyjdą do szpitali jako wolontariusze? Jeśli nie ma pandemii, to czego się boją? Każda para rąk się przyda. Do sprzątania, pomocy w administracji, pielęgnacji leżących chorych, wymagających codziennego mycia czy karmienia, systematycznej procedury antyodleżynowej itd.
Dr Siwek wciąż nie może się otrząsnąć z sytuacji, którą widział z okien dyżurki kilka dni temu. Tuż przy wejściu na SOR jakaś kobieta krzyczała, że pandemia to kłamstwo, nie wierzy w żadnego covida, że to spisek, a lekarze natychmiast mają jej pokazać tych rzekomo chorych. 20 metrów od niej, w sali na piętrze, umierał człowiek, który się zakaził.
Chaos decyzyjny nas pogrąży
Jego kolega, chirurg pracujący w kilku szpitalach na Śląsku, widzi przede wszystkim chaos i decyzyjne absurdy. – Pacjenci do planowanych zabiegów dzielą się na tych, którzy będą mieli operację w narkozie, i tych ze znieczuleniem miejscowym. Tym pierwszym robi się testy na oddziale, tym drugim już nie. Ludzie wychodzą ze szpitalnych pokojów, spacerują po korytarzu, a my nie wiemy, czy ci nietestowani naprawdę nie są zakażeni – mówi z irytacją, podkreślając, że to nie jedyny absurd.
Kolejny: pacjentowi do planowanego zabiegu wykonuje się w piątek test w szpitalu, ale na oddział przyjmuje się go… w poniedziałek. Bo w weekend to tylko zabiegi w trybie ostrego dyżuru. Nikt nie wie, czy przez te dwa dni pacjent miał kontakt z kimś zakażonym, czy nie.
Kto wie, czy jednak bardziej niebezpieczne dla życia chorych nie jest kierowanie lekarzy różnych specjalizacji do pracy przy pacjentach z covidem. – Po coś wymyślono specjalizacje. Ja nie leczę obustronnego, ciężkiego zapalenia płuc, a internista nie operuje woreczka żółciowego. A teraz zdarza się, i to wcale nie tak rzadko, że na oddziałach covidowych z anestezjologiem pracuje dermatolog czy okulista. Dobrze, że pacjenci nie mają o tym pojęcia – przyznaje lekarz i dodaje, że już w czasie lockdownu wiosną można było zobaczyć zapaść systemu. Tylko nie wszędzie mówiono o niej głośno. Opowiada, jak do innego szpitala na Śląsku, gdzie wydzielono oddział na chorych z covidem, skierowano dwie rezydentki z czteromiesięcznym doświadczeniem na internie. Następnego dnia ich pracy na oddział przywieziono 35 pacjentów z DPS, w którym było ognisko koronawirusa.
Zdezynfekowane, odfajkowane
– Cud, że nic się nie stało. Zajęcie się taką liczbą chorych tylko we dwie, w dodatku z małym doświadczeniem, mogło się skończyć wielką tragedią. Co gorsza wiem, że teraz wcale nie będzie lepiej, bo rąk do pracy nie przybyło, a absurdów organizacyjnych i decyzji podejmowanych na chybcika i bez głowy będzie więcej – mówi chirurg i pyta: kto dezynfekuje stojaki i butelki z płynami dezynfekcyjnymi w szpitalach? Jak to możliwe, że przy przyjęciach wpuszcza się chorego z osobą towarzyszącą? Dlaczego w poczekalniach do poradni mimo covida wciąż kłębią się tłumy? W jednym ze szpitali, w którym pracuje, codziennie rano jest to nawet 200 pacjentów. Nierzadko z osobami towarzyszącymi.
– I co z tego, że przy wejściu zmierzono im temperaturę i kazano zdezynfekować ręce? Portierzy zatrudnieni w zewnętrznej firmie mnie też mierzą. I nikt się nie zastanawia, czy 33,4 st. pokazywane przez urządzenie to fizjologiczna norma. Zmierzone, zdezynfekowane, odfajkowane. W papierach wszystko się zgadza – irytuje się chirurg ze Śląska. I ostrzega: – Za dwa tygodnie będziemy tu mieli Lombardię.