Środa 18 marca. Mieszkańcy Bergamo, wychyleni z okien, zgromadzeni na balkonach i tarasach, są niemymi świadkami najbardziej apokaliptycznej sceny od początku wybuchu pandemii. Ulicami przesuwa się konwój wojskowych ciężarówek, wypełnionych prawie 70 trumnami. Żołnierze wywożą je z miasta, bo tutejsze krematoria nie mają już miejsca na kolejne ofiary. Choć od kilku dni na mocy specjalnego dekretu pracują 24 godziny na dobę, i tak nie nadążają z kremacjami.
Czytaj też: Włosi mówią do nas z przyszłości
Dramat Bergamo. Pogrzeb co pół godziny
Trumny jadą do innych miast na północy – Modeny, Parmy, Piacenzy. Rodziny ofiar nie będą uczestniczyć w pogrzebach, nie pożegnają bliskich. Jedyne, na co mogą liczyć, to wspólna modlitwa przez telefon. Niektórzy księża kładą telefony przy trumnach, włączają głośnik i odprawiają skromne msze przy zdalnym udziale krewnych.
Od początku pandemii w samym Bergamo zakaziło się 6216 osób. Liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła pół tysiąca już w ubiegłym tygodniu. Giacomo Angeloni, zarządzający z ramienia ratusza miejskimi cmentarzami, sytuację opisuje chyba najbardziej graficzną z dostępnych metafor: „Mamy pogrzeb dosłownie co 30 minut, bez przerwy. Czuję się, jakby wokół mnie toczyła się regularna wojna”.
Dlaczego to właśnie Bergamo stało się symbolem włoskiej tragedii w czasach pandemii? Nie da się odpowiedzieć w sposób zerojedynkowy. Na dramat miasta, znanego głównie z lotniska obsługującego tanie loty do Mediolanu (choć od stolicy Lombardii dzieli je 90 km), złożyło się wiele czynników.