Słabsze przygotowanie techniczne, gorsza organizacja pomocy, nawet mała, ale trudna do powetowania strata majątku osobistego, wątła sieć pomocy instytucjonalnej, pomimo silniejszych więzi w tradycyjnej społeczności – to wszystko składa się na generalną regułę, że kataklizmy naturalne w biedniejszych krajach zbierają większe żniwo ofiar, a ci, co przetrwali, są w gorszym stanie psychicznym niż w analogicznej sytuacji w krajach bogatszych. Podobnie dzieje się w różniących się zamożnością rejonach krajów rozwiniętych. Niedawno mieliśmy przykład skutków huraganu Katrina w Nowym Orleanie. Chaos, cierpienia, rozpad więzi lokalnych – jakże inny obraz od tego, co się działo z mieszkańcami Manhattanu po pamiętnym zamachu na World Trade Center.
Również długość trwania silnego stresu nie uodparnia na jego skutki. Istnieją rejony świata, na przykład w Afryce i w Azji, gdzie całe pokolenia wychowały się w sytuacji chronicznej wojny – z sąsiadami, z lokalnymi grupami etnicznymi, religijnymi. I tu można by pomyśleć, że człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Wyniki badań nad zdrowiem psychicznym w takich społecznościach pokazują jednak wyjątkowo ponury obraz. W miejscach takich jak Burundi czy niektóre rejony Indonezji, dotkniętych trwałym konfliktem zbrojnym, liczba osób, które doświadczają symptomów depresji, zespołu stresu pourazowego czy różnych zaburzeń związanych z lękiem dochodzi do kilkudziesięciu procent populacji. Jest to więc skala kilkadziesiąt razy większa niż w miejscach, w których panuje pokój i relatywny dobrobyt!
Można oczywiście krytykować, że zaburzenia i narzędzia do ich pomiaru opracowano w innych warunkach i nie ujmują one sytuacji w miejscach odmiennych kulturowo.