Do końca nie wiadomo, czy były komandos Tadeusz Juchniewicz lubił podróże pociągiem. Pewne jest, że lotów starannie unikał. Gdy jechał do Rosji, wybierał wyłącznie kolej. Wymagało to od niego trochę zachodu, bo z Kujaw, gdzie mieszkał, najpierw musiał dojechać do Warszawy. Dopiero tutaj wsiadał do pociągu w kierunku Moskwy. Przez ponad dziesięć lat pobytu w Polsce takich podróży odbył wiele. Urodzony w polskiej rodzinie zamieszkałej na Wileńszczyźnie w czasach radzieckich służył jako zawodowy żołnierz w elitarnych wojskach powietrznodesantowych. Po rozpadzie ZSRR wybrał obywatelstwo rosyjskie, jednak tak bardzo miał zatęsknić za ojczyzną przodków, że w latach 90. osiadł w okolicach Włocławka. Założył rodzinę, urodził mu się syn. W końcu złożył wniosek o polskie obywatelstwo. Oficjalnie zajmował się handlem, także z krajami byłego ZSRR, co miało tłumaczyć jego kolejowe wyprawy na Wschód.
O aerofobii trudno jednak mówić. Raczej o obawie przed zdemaskowaniem podczas lotniskowych kontroli. Juchniewicz był agentem nielegałem, a więc niechronionym immunitetem dyplomatycznym, wysłanym do Polski przez wojskowy wywiad GRU (Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije) z zadaniem zbierania informacji o infrastrukturze strategicznej. Wiedzę miał wykorzystać w przypadku wojny lub międzynarodowego kryzysu, dokonując aktów sabotażu.
– Potężny facet, taki typowy komandos, który nie wahałby się wysadzić w powietrze most czy rurociąg – wspomina oficer kontrwywiadu, który tropił Juchniewicza. Działalność zakończył w lutym 2009 r., gdy na Dworcu Centralnym „zdjęli” go funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy obawiali się, że agent się ewakuuje. – Miał ze sobą dwie torby, w które zapakował cały sprzęt służący mu do tajnej łączności z centralą – mówi oficer.