Wydawało mi się, że potrafię omawiać na lekcjach języka polskiego „Bogurodzicę”. W końcu robię to od wielu lat. Dlatego zdziwiłem się, gdy pewnego razu księża poprosili mnie na rozmowę. Zwrócili uwagę, że omawiam tę pieśń jak literaturę. A to przecież tekst święty. Powinienem inaczej podchodzić do utworu. Czyli jak? – zapytałem. Na kolanach?
Rozmowa ta odbyła się, zanim PiS doszedł do władzy. O Przemysławie Czarnku jako ministrze nikt jeszcze nie słyszał. Wtedy pomyślałem, że księżom, którzy uczyli u nas religii, totalnie odbiło. Kontrolować polonistę, w jaki sposób interpretuje „Bogurodzicę”? Ingerować w nauczanie historii literatury polskiej? Sprawować duchowy nadzór nad kolegą uczącym świeckiego przedmiotu? Czyżby komuś marzyło się zastąpienie demokracji teokracją?
Wtedy pogoniłem kolegów w sutannach. Powiedziałem im – cytując Stefana Żeromskiego – że nie jestem z ich parafii. W ogóle nie jestem z żadnej parafii, więc wara od mojego podwórka. Na lekcjach polskiego to ja decyduję, jak omawiam jakieś dzieło. „Bogurodzicę” pokazuję uczniom tylko ze względu na wartości językowe, od religijnych trzymam się z dala. Na lekcjach polskiego nie uczę bowiem religii, lecz wyłącznie literatury. Gdybym miał omawiać „Dekalog” albo „Ojcze nasz”, to tylko jako literaturę. Innej możliwości nie widzę.
Wartości religijne na lekcjach polskiego
Wtedy księża ewidentnie wyszli przed szereg. Wystąpili z inicjatywą szerzenia wartości religijnych na lekcjach języka polskiego, a przecież nie mogli liczyć na poparcie władzy oświatowej.