Kategoria zwycięskich remisów trzyma się w historii polskiego piłkarstwa mocno. A 1:1 z Hiszpanią idealnie się w nią wpisuje. Od niepamiętnych lat nie zdarzyło się na mistrzowskim turnieju, by drużyna narodowa nie przegrała meczu o wszystko, czyli tego drugiego po meczu otwarcia. Tym razem rangę meczu o wszystko, decydującego o pozostaniu w turnieju, będzie miał ten trzeci – ze Szwecją, zaplanowany na środę, już po wydaniu tego numeru POLITYKI. Warto nadmienić, że zwycięstwo oznacza de facto zrealizowanie planu minimum, jak przed turniejem określono wyjście z grupy. Na mecz ze Szwedami pojęcie zwycięskiego remisu zostaje anulowane – aby awansować, Polacy muszą wygrać.
Stan upojenia, jaki nastał w weekend po remisie z Hiszpanią – popartym ofiarną i skuteczną grą, doprawioną dozą szczęścia – dobrze oddaje miejsce, w którym znajduje się polski futbol. Jechaliśmy do Sewilli jak na ścięcie, mimo że obecnej reprezentacji Hiszpanii daleko do tej sprzed mniej więcej dekady, królującej niepodzielnie w światowym futbolu. I mimo że mamy w składzie jednego z najlepszych napastników na świecie oraz większość zawodników z podstawowej jedenastki ogranych w zagranicznych ligach. Ale pesymizm był uzasadniony przegranym w marnym stylu spotkaniem ze Słowacją. Polacy pokazali w nim jedną godną zapamiętania akcję. Poza tym byli anemiczni, niedokładni, wiecznie spóźnieni, czego najlepszym dowodem były interwencje Grzegorza Krychowiaka, które przypłacił czerwoną kartką. Po meczu oznajmili jednak, że nie czuli się gorsi, a wynik jest niesprawiedliwy. Można powiedzieć: zaprezentowali swoją turniejową normę na boisku i poza nim.
Alibi trenera
Kurz po porażce ze Słowacją jeszcze nie opadł, gdy do internetu trafił filmik z przedmeczowej odprawy.