Chcieli dla syna dobrze. Zadzwonili na policję. Dziś zrozpaczeni mówią: „Zabiliśmy nasze dziecko”. Artur Łągiewka, ojciec: – Nie wybaczę sobie, że zadzwoniłem tamtego dnia na 112. Powinienem był po prostu wsiąść do auta i pojechać do syna. Stać pod drzwiami do mieszkania i stukać, prosić, aż by otworzył. Do skutku. Gdybym wiedział, co się stanie, stałbym tam całą noc. I cały dzień.
Wtedy, 2 sierpnia, szukali pomocy. Zadzwonili, bo syn, 29-letni Łukasz, zaczął wysyłać esemesy: „Mamo, przepraszam”, „Zostawiam wam wszystko”. Kiedy przeczytali kolejny: „Pójdę, zobaczę, czy jest tam Bonia”, byli już przerażeni. Bo Bonia to chihuahua, suczka, którą kupił, żeby każdy z daleka widział, że taki duży chłopak jak on jest w gruncie rzeczy łagodny jak baranek z tym pieskiem mieszczącym się pod pachą. Tydzień przed śmiercią, kiedy wyjechał w interesach do Niemiec, zostawił Bonię u rodziców. Nie pierwszy zresztą raz.
– Ale wtedy Bonia zdechła. Po prostu umarła mi na rękach, nie wiadomo właściwie dlaczego. I jak przeczytaliśmy tę wiadomość od syna, że idzie się spotkać z Bonią, no to jak mogliśmy się nie bać najgorszego? – mówi Artur Łągiewka. Już nie płacze, ale też nie chce odpuścić. Zapewnia, że będzie walczył o prawdę do końca.
Depresja
Łukasz do osiemnastki słuchał mamy. Nie imprezował, nie popalał, nie popijał. Potem to, jak każdy chłopak, czasem wypad do klubu, jakaś impreza, dziewczyny. Skończył liceum, bo mamie marzyło się, żeby poszedł na studia. Ona pracuje na poczcie, tato serwisuje automaty, byłby pierwszy w rodzinie z wyższym wykształceniem. Ale on miał inny pomysł na siebie. Z kolegą prowadził warsztat samochodowy i miał firmę wynajmującą auta.
Był wysportowany, ale kruchy psychicznie.