Każdy ma prawo mieć coś do powiedzenia, ale ktoś taki jak Kamil zasługuje na prawdę, a nie na wspomnienia na klęczkach. O zmarłym takim, jakim był – albo wcale. A dorosłych Kamilów było dwóch. Obydwu poznałem, lepiej lub gorzej.
Minionej w ubiegłym roku wiosny kończyłem wraz z Kazimierzem Zarzyckim jego autobiografię. „Moja melodia PRL-u” to książka o nim samym, znanym śląskim dziennikarzu, polityku, byłym osobistym sekretarzu Edwarda Gierka. Kazimierz zażyczył sobie zwieńczyć ją osobistym, prywatnym ABC – wspomnieniem ważnych postaci jego życia. Z kilkuset nazwisk wyselekcjonowaliśmy trochę ponad 30. Wśród wybrańców znalazł się także Kamil. Po długich godzinach rozmów o nim mój przyjaciel zaakceptował poniższą, najłagodniejszą wersję. Pozostałe, dotyczące również ich wzajemnych relacji rodzinnych, wylądowały w koszu i nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Kamil Durczok, dziennikarz, któremu się nie udało.
Śledziłem jego karierę z sympatią, bo nieczęsto zdarza się, że „chłopak ze Śląska” idzie po głównych telewizjach jak burza. Do tego był moim studentem na dziennikarstwie. Z upływem lat zaczęło mnie mierzić coraz bardziej widoczne zadufanie Kamila. Mówiłem mu tak, jak mówiono czasem u mnie w domu: Kamil, wyżej dupy nie podskoczysz… Ale on podskakiwał. Spadł tak boleśnie, że gdyby nie pomocna dłoń żony Marianny, to bez reszty pogrążyłby się w celebryckim bagnie. Marianna go z niego wyciągnęła i pomogła otrzepywać się z brudów. Kiedy jednak na powrót zaczął ciągnąć do błota – zdjęła go ze swojego życia, jak się zdejmuje rękawiczki. Pokazała klasę. A my niebawem zapomnimy, że był zdolny dziennikarz, który nazywał się Kamil Durczok.