Święto Niepodległości 11 listopada, dziewiąta rano, ciasna sala Belwederu. Dowódca Wojsk Obrony Terytorialnej Wiesław Kukuła dołącza do wojskowej elity. Z rąk prezydenta otrzymuje awans na stopień generała broni, trzygwiazdkowego w sojuszniczej terminologii. Gratulacje, list w ozdobnej tubie, buzdygan od ministra obrony i pierwsze od dawna zdjęcie z szefem sztabu. Uśmiech, duma, poczucie spełnienia.
Po południu tego samego dnia aparaty fotoreporterów wychwycą grupę żołnierzy WOT w upaństwowionym marszu skrajnej prawicy. W pochodzie oprócz terytorialsów da się też zauważyć szkarłatne berety żandarmerii wojskowej. Zadawane przez posłów pytania, co robi tam wojsko, pozostaną bez odpowiedzi. MON wyjaśni później, że żandarmeria zabezpieczała marsz, ale o WOT nie wspomni. Może nie trzeba. Ostatnie pięć lat kariery generała Kukuły i całego WOT są kwintesencją wizji obronności według PiS, ścisłe związki z władzą nie powinny dziwić.
Równych stopniem oficerów jest w całym wojsku tylko pięciu, wyższych rangą zaledwie dwóch. Żaden nie zaliczył awansu od pułkownika do trzygwiazdkowego generała w pięć lat. Wcześniejsze 20 lat służby dowodzi, że Wiesław Kukuła to oficer ambitny i umiejący wykorzystać okazję. Ale jego gwiazda rozbłysła na dobre pod rządami PiS, który powierzył mu historyczne zadanie zbudowania od podstaw nowej, dużej, ochotniczej formacji wojskowej. Miała łączyć ideę powiększania wojska, angażować patriotycznie nastawioną młodzież, umożliwiać powrót do wojska starszym i tęskniącym za nim rezerwistom, wreszcie dać szansę na szybszą karierę oficerom i żołnierzom, którym w wojsku regularnym było zbyt sztywno i zbyt nijako.
Tej misji Kukuła poświęcił się bez reszty i z żarliwością. Kto choć raz go spotkał, musi być pod wrażeniem pasji, z jaką opowiada o wojsku, o przywództwie, o weteranach, o WOT, a czasem o sobie samym.