Społeczeństwo

Edek. Opowieść o książce z wysypiska odpadów i ludzi

Quinten de Graaf / Unsplash
Słońce ogrzewa stosy odpadów, które w tej scenerii wyglądają nawet malowniczo. Wszyscy doskonale się tu znają. Żaden obcy nie ma wstępu. Obcego trzeba wprowadzić, poręczyć, że swój człowiek, że się nie będzie wtrącać. Że będzie szanować ustalone normy.

Jakaś część nas zawsze się zastanawia,
Dlaczego nie nadajemy się do kochania –

(„Dzienniki pisane w drodze”, Richard Paul Evans)

W corocznej selekcji książek córka wygrzebała z półki „Klasyków dziennikarstwa” Egona Erwina Kischa. Do szafy czy zostawiamy? W kilku galeriach handlowych stoją regały, czasami stare szafy służące wymianie książek. Korzystamy z nich w jedną i drugą stronę. Kischa oczywiście zostawiamy, bo sama historia „Klasyków…” jest ciekawa, a droga tego egzemplarza pod naszą strzechę – niecodzienna.

„Klasycy…” ukazali się w Berlinie w 1922 r., a już 11 lat później książka wraz z innymi dziełami Kischa – klasyka reportażu pierwszej połowy XX w.! – płonęła na stosach w niemieckich miastach. Kisch zebrał w antologii najlepsze teksty według swojego uznania i opatrzył komentarzem. Ukazywały się przed wiekami i wcześniej, jak choćby „Relacja o trzęsieniu ziemi w Pompei” (79 r. n.e.) Pliniusza Młodszego. Przywołuje Marcina Lutra, Beniamina Franklina, Marksa i Engelsa, Woltera, Daniela Defoe, Johanna W. Goethego i blisko setkę innych autorów, których materiały nazwał „dziennikarskimi”, choć oni niekoniecznie za takie je uważali.

Wielu krytyków zżymało się na dobór autorów i tematów. Taki od Sasa do Lasa. Był to jednak kischowski wolny wybór ze wspólnym mianownikiem w czasach, kiedy były pisane i się ukazywały; cechowało je w o l n e s ł o w o. Wolne słowo. Podawane wprost albo przemycane na różne inne sposoby. To m.in. dlatego Kisch (Żyd z pochodzenia, tworzący w języku niemieckim i przesiąknięty do krwi i kości kulturą niemiecką) zapłonął na hitlerowskich stosach. To pewnie dlatego pierwsze (i jedyne!) polskie wydanie ukazało się dopiero w 1959 r. Po odwilży.

I właśnie jeden z 3 tys. wydanych wówczas egzemplarzy trafił przed laty do mnie drogą dziwną z najdziwniejszych. Wprost z największego wtedy w Katowicach wysypiska śmieci. To był czas, kiedy socjalizm mocno trzeszczał w szwach, a bieda przestawała być wstydliwym tematem. Tabu. Wcześniej była skrywana, nie przystawała przecież do sprawiedliwego systemu. Dopiero gdzieś za rok, po przełomie, wypełzła na ulice i się rozlała. Na nią, na nasze własne ubóstwo, nałożyły się biedy kilku państw byłych demoludów, najczęściej w bułgarskim i rumuńskim wydaniu. Widoczna przeważnie pod postacią żebractwa na dworcach, skrzyżowaniach, centralnych ulicach. Zobaczyliśmy dzieci i dorosłych tak okaleczonych, z tak zdeformowanymi kończynami, jakby gdzieś tam specjalnie „hodowano” ich do żebractwa. Ogrom ujawniającego się nieszczęścia szybko kazał postawić pytanie, czy jest ono autentyczne, czy jest tylko sposobem na życie starym jak świat światem? Choć nasza bieda w porównaniu z napływową nie była taka skrajna.

Moja historia związana jest z biedą wcześniejszą, można powiedzieć, późno socjalistyczną. Na całym świecie wysypiska są domami, ucieczkami, chwilowymi schronieniami, sposobami na życie... Dla tych, którym się nie powiodło albo nam się tak wydaje; albo próbują powiedzieć i wskazać palcem, że przez nich gnijemy tam, gdzie gnijemy. Sami są bez winy.

Dzisiaj w tym miejscu wysypiska już nie ma, przeniosło się, zostało ogrodzone, ucywilizowane, śmieci podlegają recyklingowi i niewielu ma dostęp do tego bogactwa. Ale przecież było, żyło, rządziło się swoimi prawami, skrywało swoje tajemnice.

Jedna dotyczyła Edka, a w oczach innych ludzi wysypiska – śmiecia najgorszego z najgorszych. Jeżeli ktoś jest gorszy od nich, oni – w swoim przekonaniu nie byli jeszcze na samym dnie. To od niego, od Pana Edwarda, dostałem książkę Egona Erwina Kischa. Oprawioną w pobrudzone, mocno zatłuszczone płótno. Kartki pożółkłe, co kilka stron widoczne zagięcia w prawym górnym rogu. Do niektórych przykleiły się zasuszone już ćmy i jakieś robactwo. Znak, że książka nie leżała martwa. Kiedy ją dostałem, zalatywała wysypiskiem i czyimś losem.

Znaczy śmietnik

Już nie pamiętam, w jakich okolicznościach dowiedziałem się, że na wysypisku rozrzuconym pomiędzy Siemianowicami Śląskimi i Dąbrówką Małą, dzielnicą Katowic, żyje nie wiadomo od ilu lat mężczyzna, który sklecił budę, nazwał ją „swoim domem”, żywi się tym, co w śmieciach znajdzie, i nie trzyma się z większością ludzi kręcących się po wielkim składowisku miejskich odpadów. Jedni mówili, że nimi gardzi, machali rękami, że to gówno z tych najgówniejszych.

Wtedy ubzdurałem sobie pokazać ludzi wyplutych przez społeczeństwo, ten najniższy szczebel społecznej drabiny, do tego z niej wybity, leżący obok. To był czas w naszej peerelowskiej końcowej historii, kiedy zaczęły się rodzić fortuny. Nie tu dociekać, skąd i jak. Wszystko było dozwolone, co nie było zabronione. Dysproporcje pomiędzy nowobogackimi, dla których właśnie zabłysło wolnorynkowe światełko w tunelu, a ludźmi zubożałymi, dla których tunel tonął dalej w bezkresnych ciemnościach – zaczęły narastać. Wysypisko wydawało mi się miejscem stosownym do tych rozważań.

W przedsiębiorstwie gospodarki komunalnej zarządzającym śmieciami kręcono głowami z niedowierzania, że poważna gazeta chce pisać o jakimś człowieku ze śmietniska – owszem, o Edku słyszeli, ale w tej sprawie należy zgłosić się do kierownika wysypiska. Zakład pracuje od szóstej, a oni zawiadomią go, żeby mi pomógł dotrzeć, do kogo trzeba, no i w ogóle zapoznał ze stanem rzeczy „na odcinku śmieci i wysypiska”. Sam też zadzwoniłem do kierownika. Na propozycję spotkania najpierw prychnął lekceważąco, potem długo nie odzywał się, wreszcie burknął pod nosem coś, co uznałem za wyrażenie zgody, wreszcie wysapał: – Niech pan przyjeżdża rano, jak najwcześniej, ale to świr. Nic nie obiecuję. Nie wiadomo, co mu przyjdzie do tego durnego łba, nie wiadomo, kiedy się pokaże... A tak między nami – ściszył głos – tylko o tego Edka chodzi? Może coś się za tym kryje?

Tak się rozpoczęła droga, która po miesiącach zwieńczona została książką Egona Erwina Kischa. I jeszcze uwaga co do miejsca i czasu. W okolicach wysypiska, siłą porządków końcówki PRL, działały punkty skupu wszelkich butelek, słoików, makulatury, chyba nawet szmat, nie mówiąc oczywiście o złomie różnej maści. Bochenek chleba kosztował wtedy 300–400 zł, litr mleka 400–500 zł, kilogram schabu 8–9 tys. zł, a pół litra wódki 9–10 tys. zł…

Czytaj też: Żubrówka wraca do polskiego właściciela

Znaczy kierownik

Świt, może była piąta rano. Pejzaż księżycowy. Wiem, że wygląda inaczej, ale mnie tego poranka właśnie to porównanie przyszło na myśl. Nad powierzchnią unosi się mgła i nie jest to tylko mgła wiosennego poranka. Jakieś gusła, małe ogniska, jakieś zjawy, które nie wiadomo, czy istnieją naprawdę, czy może są tylko wytworem pobudzonej wyobraźni. Śmietnisko zapala się samo od siebie, czasem celowo zostaje podpalone, właściwie płomyki ogienka wyrastają to tu, to tam bez przerwy. Nawet po opadnięciu mgły pejzaż nie jest czysty. Zewsząd wydobywają się strużki dymu, z daleka widać, że powietrze drży, jest gorące, dlatego z dalszej perspektywy wszystko wydaje się zamazane.

Wciągnąłem dziwny zapach, właśnie zapach, a nie smród, jakiego się spodziewałem. Zapach ziemi, która karmiła się odpadami rzuconymi tu przez człowieka. Pożerała je powoli, ale z żelazną konsekwencją, wiedząc, że każde zaniechanie może odwrócić role i wtedy to one będą górą. Śmieci.

Krótko po szóstej zza drzew wychodzi człowiek z teczką, ubrany w lichy garnitur i nadobowiązkowy w tych warunkach krawat. To do pracy zdąża Kierownik Śmietniska. Potem dowiedziałem się z różnych plotek, że to były partyjny działacz miejskiego szczebla, który za miłość do alkoholu schodził po stopniach stanowisk, aż wreszcie objął we władanie wysypisko. Ma świadomość swojego położenia, ale trzyma gardę. Widzi mnie, zaprasza spojrzeniem i ruchem dłoni. Zawsze kierownik. Znaczy kierownik.

Za nim z mgły wyłaniają się pochylone sylwetki, niektóre ledwo powłóczą nogami. Niebawem zaczną grzebać w górach śmieci, szukać skarbów. Za chwilę dowiem się, że to „szpekry”. Szperają, przekopują, wygrzebują… Żyją z tego, co znajdą i sprzedadzą. Przed Kierownikiem manifestują szyderczą uniżoność. Kłaniają się prawie w pas, dobrze wiedzą, co jest grane, ich byt nie zależy od jego władzy, to on zależy od wysypiska, a więc także od nich. Kierownik też wie, że oni wiedzą. Protekcjonalnie kiwa głową, mocuje się z kłódką dyndającą na marnych drzwiach drewnianej budy, na których wisi tabliczka: WYSYPISKO MIEJSKIE. BIURO. Chce już znaleźć się na swoim kierowniczym miejscu i nie mieć nic wspólnego z tymi snującymi się widmami.

Wreszcie w środku. Widzi kątem oka, że od pakamery dzieli mnie jeszcze kilkanaście kroków. Ciska teczkę na biurko, która z brzdękiem przewraca butelkę. Chyłkiem podnosi z widoczną nadzieją, że pod światłem dojrzy resztki cennego płynu. Z żalem chowa puste naczynie do prawie pełnego jutowego wora i zakrywa go ortalionowym płaszczem. Jeszcze nie wszedłem, wszystko widzę, także kątem oka. Udaję, że nie widzę. Kierownik stara się ukryć mocne drżenie rąk, niemal fioletowy nos upstrzony czerwonymi żyłkami nie jest do ukrycia. Także ranki pochodzące ze świeżych zacięć po nieudolnym goleniu. Zaprasza do środka. Podnosi słuchawkę i po kilku nieudanych próbach uzyskuje oczekiwane połączenie.

Połączcie mnie z dyrektorem! Co, nie ma? Od miesięcy nie mogę doprosić się o sekretarkę... Sam jestem zawalony papierami, nie wyrabiam się – przecież to ważny sektor! No, wiem, wiem, wszędzie teraz brakuje rąk… Tak… Wciąż przychodzą do mnie ludzie, teraz też czeka na mnie ktoś z gazety…

Czytaj też: Ucieczki z PRL. Na chwilę, czyli na zawsze

Znaczy szpekry

Chciał, żebym to usłyszał. Czekałem, aż znajdzie dla mnie czas. Cieszył się tym moim czekaniem. Tymczasem głosy szpekrów przybliżały się coraz bardziej. Przez zakurzone szybki Biura Wysypiska widać było ich sylwetki. Jedni idą samotnie, inni w grupach, wszyscy z wypchanymi czymś kieszeniami. Słyszałem już wyraźnie przerzucanie się słowami.

Co, nie wierzysz? Jak Boga kocham, sam widziałem! Zamówił bigos i piwo, poczekał, jak bigos wystygnie, potem wlał do niego piwo i dopiero zaczął to łyżką wpieprzać! Chłeptał jak świnia. Myślałem, że się porzygam i zesram, jak Boga kocham!

– To gnój… Pieprzony gnój… Że też taki się nie przekręci…

Kierownik nie chciał mieć z przybyszami nic wspólnego. – To szpekry. Powtórzył, żeby nie było wątpliwości. – Szpekry. Żyją z wysypiska.

Biedni ludzie – zagaiłem.

Jedni biedni, a inni niebiedni. Jedni przychodzą nie wiadomo skąd, widać, że nocowali na dworcach albo w melinach, albo kanałach… Albo zwyczajnie w krzakach. Albo nie wiadomo gdzie. Chce pan kanapkę?

Podziękowałem. Kierownik zabierał się do śniadania i ciągnął: – Są i tacy, co podjeżdżają własnymi samochodami, przebierają się na roboczo i mieszają z resztą. Potem wracają do swoich mieszkań. A inni z zarobionymi pieniędzmi lądują znowu na melinach.

– Przez kilka śmietnikowych godzin są sobie równi – odpowiedziałem filozoficznie.

Gówno prawda, nie są równi. Jedni wiedzą, że mieszkają w domach, inni – że w krzakach. To różnica – skonstatował Kierownik, kończąc kanapkę. Jakby nie było, to też była konstatacja filozoficzna.

Jest tu taki jeden. To z nim chce się pan spotkać. Edek na niego mówią czy jakoś tak. Lata na śmieciach siedzi. Jeszcze mnie tu nie było, działałem na innym odcinku – zamyśla się na chwilę chyba we wspomnieniach o starych lepszych czasach. – Lekarze tu różni byli, żeby go wziąć na badania. Psy zdychają od tego, co on je. A jemu nic. Lekarzy przepędził, powiedział, że jak nogi wyciągnie, to mogą go kroić. Na niego musisz pan poczekać. To będziesz pan miał o czym pisać. Szlag by to trafił. Mam z nim same kłopoty...

Rozgadał się, po chwili przyklepał pieszczotliwie ręką wór przesłonięty ortalionowym płaszczem.

– Chcesz pan poznać prawdę o wysypisku, tak? Tutaj, panie, jest cały świat! Cały – zrobił zagarniający ruch drugą ręką, która określiła ramy całego świata. Świata, którym jedynym władcą był on sam, Kierownik Biura Wysypiska.

Czytaj też: Co mówią śmieci?

Szpekry lepsze i gorsze

Na śmietnikowej hałdzie coraz tłoczniej. Gdzieś po siódmej przyjeżdżają pierwsze śmieciarki. Słońce ogrzewa stosy odpadów, które w tej scenerii wyglądają nawet malowniczo. Wszyscy doskonale się tu znają. Żaden obcy nie ma wstępu. Obcego trzeba wprowadzić, poręczyć, że swój człowiek, że się nie będzie wtrącać. Że będzie szanować ustalone normy. Widzą mnie, szepcą coś do siebie, ale wiedzą, że im nie zagrażam. Że nie zagarnę żadnego kawałka ich królestwa dla siebie.

Każdy ma tu swoją działkę.

„Pierzoki” polują na poduszki z pierzem, kołdry, czasem nawet trafi się pierzyna, choćby i podarta. Po krótkiej chwili uciechy, kiedy piórka śmigają ku górze wesołą chmurą, zabawa się kończy. Pierze wędruje do warsztatów rzemieślniczych i po fachowej rekonwalescencji wraca z powrotem do naszych łóżek. Szmaty wygrzebuje Jola, krawcowa około czterdziestki. Działa systematycznie, z planem. Szuka guzików, zamków, gumek… Z lepszych kawałków da się jeszcze coś uszyć. Zawsze się sprzeda na targu. Jolkę wyceniają na kilkanaście tysięcy dziennie. Zrobi swoje i znika.

Za to specem od złomu jest Jasio, górnik na rencie, którego nowy fiat stoi nieopodal wysypiska. Mówi, że poniżej kilkudziesięciu kawałków nie schodzi. Czasami dobija do 100 tys. Wysypisko przelicza to na flaszki. Bywa, że z 10–15 „vistuli” mógłby dziennie kupić (Vistula, jedna z najgorszych wódek lat 80. – po niej nawet w południe szybko się ściemniało). Jasiek to śmietnikowa elita. Śmietnik twierdzi, że ten fiat właśnie tu został wygrzebany. Teraz Jasio ponoć buduje willę. Dzieci posłał na studia, ale nie wiadomo, gdzie i na jakie.

Tak samo Władek, który ma w pobliżu hodowlę 60 prosiaków. Sam wygrzebuje i na pniu od innych skupuje chleb i bułki. Wśród szpekrów jest uważany za wyższy level, tak jak Jasiek. Nie kumplują się z resztą, ale ani jeden, ani drugi nie zadziera nosa. Czasami nawet flaszkę postawią, tak całkiem bezinteresownie. A że nie piją z innymi – co z tego? Nie szkodzi, najważniejsze, że się nie zmarnuje. Ważne, że nie gardzą.

Na odwróconym do góry dnie starego wiadra siedzi Zdzichu, ponadstukilowy starszy mężczyzna z sumiastym wąsem. Wokół niego kręci się pięciu jego synów – specjalizują się w tekturze i papierze. Zdzichu tylko popija piwo i pilnuje interesu. Od niedawna wybierają jeszcze cegły, na które zdobyli śmietnikowy monopol. Na cegłach jest teraz taki interes, że poza monopolistami nikt nie ma prawa ich tknąć. Wszyscy wiedzą, że ze Zdzichami lepiej nie zadzierać.

W makulaturze specjalizują się jeszcze bracia Witek i Gienek. Wcześniej pracowali przy zwózce śmieci. Wyrzucono ich za nietrzeźwość w robocie, ale mówią, że i tak by odeszli, bo przestało się kalkulować. Teraz na śmietnisku nie opuszczą żadnego dnia, mają swoją forsę i nikt ich z picia nie rozlicza. Są na swoim.

Czytaj też: Dzisiejsza bieda jest inna. Pieniądze jej nie przegonią

Życie na wysypisku toczy się na dwóch biegunach. Jeden to „totalny biznes”, reprezentowany właśnie przez Jasia, Włodka czy Zdzicha. Drugi to ci, którzy chcą przeżyć z dnia na dzień. Taki, weźmy, „Flacha” – wystarczy mu, że uzbiera butelek na flaszkę Vistuli z dodatkami. To jego norma. Nie szaleje. Tyle, żeby mieć na połówkę, bułki, pasztet i szlugi. Nocuje na dworcach, w melinach i kanałach ciepłowniczych.

Jest i „Szczerbata”, kobieta bez większości zębów, niewiadomego wieku, ale wiadomej niegdyś profesji. Prócz zbierania butelek ciągle oferuje swoje usługi. A taki „Nochal” od rana raczy się denaturatem – żyje ze sprzedaży znalezionych resztek chleba i z tego, co dorzuci mu Władek, ten od prosiaków. Cierpliwie przepuszcza swoją ambrozję przez chleb albo bułkę, delektuje się fioletowym ciągle płynem, a zagryza mięciutkim już pieczywkiem – bułeczką, a czasem, jak dopisze fart, nawet rogalem. – Kiedyś się przekręci… – relacjonuje Kierownik z miną znawcy tematu i wyniosłością kogoś, kto nigdy nie tknąłby denaturatu.

– Najgorszy jest „Wszarz” – skrzywił się pogardliwie na myśl o nieszanowanym bywalcu wysypiska. O starszym, niskim mężczyźnie, zawsze zgarbionym i zawszonym tak bardzo, że wyrzucają go nawet z melin. Wszarz chce tylko przeżyć. Nie pasuje do świata, którym zarządza Kierownik. Ale nic nie można na to poradzić. Świat jednego jest światem drugiego. I tyle. Wszarz też ma swoje miejsce na śmietniku i nikomu nic do tego.

Czytaj też: Polska importuje mnóstwo śmieci z zagranicy

Obcym wstęp wzbroniony

Szpekry, załatwiając swoje sprawy, spoglądają ukradkiem w stronę siedziby zarządu, gdzie wciąż czekam na mój czas. Widzą mnie, lecz zachowują dystans, który nie ma nic wspólnego z poszanowaniem, ale także z lekceważeniem. W zasadzie obcym przebywać tu nie wolno. Wstęp wzbroniony – głoszą tablice. Ale szpekry nie są obcymi – to raczej zatrudnieni tutaj administratorzy są intruzami. Wysypisko zaświadcza z jednej strony o skrajnej biedzie i ubóstwie, z drugiej o naszej człowieczej zamożności, z trzeciej o… zaradności. Wszak w tych ogromnych stertach śmieci drzemią fortuny tak wielkie, że ignoranci, nudni, czcigodni obywatele, nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich rozmiarów!

Z lewej strony tego dziwnego królestwa co chwila rozlega się gromki śmiech, przechodzący czasem w rubaszny rechot. Butelki pite pod palec zaczynają krążyć z rąk do rąk. Jasiek z Władkiem odsuwają się na bok. Bezradnie wzruszają ramionami, wskazują na stojący za krzakami samochód. Argument kierowania pojazdem zostaje przyjęty ze zrozumieniem. Resztki z każdej butelki są podrzucane Wszarzowi, który trzyma się na uboczu zgodnie z przyjętym zwyczajem.

Ale nawet Wszarz jest lepszy od tego śmietnikowego outsidera, na którego czekam. Wcale nie wiadomo, czy dzisiaj przyjdzie. Przychodzi, kiedy chce, i nie wiadomo, co robi, kiedy go nie ma. Nie spoufala się. Mieszka w zakrzewionym dalekim zakątku wysypiska, w drewnianej budzie, którą sam sobie sklecił z wygrzebanych spod śmieci meblowych resztek. A więc jednak mieszka. To może być nawet jakaś cholernie daleka namiastka… domu? I może to właśnie on znalazł w kupie śmieci ten mały cenny woreczek, którego tak wszyscy szukali?

O woreczku później.

Szpekry nie lubią iść tym myślowym tropem. Mogłoby to znaczyć, że śmietnikowy wyrzutek nie zajmuje być może najniższej pozycji w tej społeczności, bo coś jednak do niego należy. Choćby buda. Coś posiada. Ta konkluzja nie sprawia nikomu przyjemności, toteż pozostaje niewypowiedziana.

Posłuchaj: Polak potrafi, kiedy chce, czyli seriale czasów transformacji

Wódokilometry

Tymczasem wszyscy odwracają głowy w stronę wyjeżdżającej zza Biura Zarządu olbrzymiej śmieciarki. To kolejna już dzisiaj dostawa świeżych śmieci. Przyjeżdża nowy towar. Kierownik chuchem usprawnia służbową pieczęć, potwierdza dokument zamaszystym podpisem i wóz podjeżdża tyłem na skraj wysypiska. Kierownik z nieśmiałym uśmieszkiem inkasuje pobrzękującą raz po raz reklamówkę i zmieszany chowa ją pod biurko. Każda butelka to dodatkowy kurs w papierach. Dodatkowe kilometry, a więc i paliwo. Wszystkim się opłaca. Kierowca wychodzi i manipulując dźwigniami, przechyla wypełniony po brzegi kontener. Nierozpoznane jeszcze bogactwa tworzą barwną górę, która osiada na już istniejącej i rozpoznanej.

Do jej wstępnego przetrząsania rzucają się dwaj pomocnicy. Wybierają butelki, wkładają je do plastikowych worów przyczepionych z tyłu śmieciarki. Oni mają pierwszeństwo. Zgarniają, co na wierzchu. Po nich zaczyna się zwykła praca. Codzienność. Sterta śmieci podlega systemowemu przekopywaniu. Z boku rosną poszczególne działki. Butelki, cegły, odpady plastikowe, tektura, złom, jeszcze nieśmiało pojawiają się puszki po piwie… Niczego nie trzeba pilnować. Można działkę zostawić nawet na pół dnia i nic nie zginie. Nikt nikomu nie wejdzie w paradę. Gdyby do cegły był przylepiony dolar, to wiadomo, że należy do Zdzichów. W oddali pojawiają się nowe sylwetki, mniej odważne, czekające cierpliwie na swoją kolej. Stanowią tło scenerii, znają swoje ustalone miejsce tego śmietnikowego pejzażu, wiedzą, że nie odegrają ról pierwszoplanowych. Jednak bez nich pejzaż ten byłby niepełny.

Nochal jest już po przeszukaniu i jednym kursie do skupu i sklepu. Ledwo trzyma się na nogach. Wsparty na ramieniu Szczerbatej i tak potyka się i tonie twarzą w śmieciach, skąd po chwili dochodzi głośne chrapanie. Szczerbata przykłada do brzucha znalezione majtki, pozbawione już ewidentnie dawnej świetności. W kierunku Flachy toczy się wybrzuszona konserwa.

Czas na mnie...

No, czas na pana, możesz pan ruszać, powodzenia. Szef Biura Wysypiska patrzy na zegarek i zaczyna krzątać się po kantorku, ze szczególnym uwzględnieniem okolic biurka. Dziękuję i wychodzę, mając w planie obejście tego dziwnego królestwa dookoła. Kierownik tymczasem sięga do torby i fachowo uderzając w dno butelki, osiąga zamierzony efekt. Przez zabrudzone szybki dostrzegam jeszcze, jak napełnia do połowy szklankę i wypija jednym haustem. Zakręca butelkę i chowa ją do torby. Zapomina, że zaświecona goła żarówka wystawia na zewnątrz to wszystko, co dzieje się wewnątrz. Humor zdecydowanie mu się poprawia. Z wnętrza biura ulatuje nagle w świat Aria Torreadora, gwizdana z hiszpańską swadą. Potem wychodzi. Starannie zamyka drzwi na kłódkę. Po kilku krokach zawraca i sprawdza, czy rzeczywiście są zamknięte. Macha ręką w moją stronę na pożegnanie. Dzisiaj ma już fajrant. Z tą chwilą nasze drogi rozchodzą się nieodwołalnie.

Czytaj też: Z okazji i bez okazji. Piło się w dekadzie Gierka sporo

Melodie śmietnika

Zbliża się czternasta i śmietnisko powoli pustoszeje. Kiedy odjeżdżają ostatnie śmieciarki, po zdobyte bogactwo jednych podjeżdżają ciężarówki, inni sami na plecach dźwigają worki z butelkami, żeby dotaszczyć je do najbliższego punktu skupu. Niektórzy wracają ze swoimi skarbami do rodzinnych domów, jeszcze inni zakopują się w swoich melinach lub zwyczajnie moszczą się w krzakach. Następnego dnia bladym świtem spotkają się w tym miejscu jak co dzień. No chyba, że ktoś zaśnie na wieki.

Zniknął już Zdzich z synami i zdobycznymi cegłami, które odjechały dużym wozem konnym. Władek także zabrał wygrzebany kapitał końmi i pewnie karmi już swoje świnki chlebem, który ludzie ośmielili się oddać śmietnisku. Po złom Jasia jak zwykle podjechała półciężarówka. Jasiek załadowuje ją z pomocą kierowcy, pieczołowicie wrzuca posegregowane już krany, śruby, metalowe nakrętki, potem bez pożegnania odchodzi do swego samochodu, zdejmuje robocze ubranie, które wpycha do plastikowego wora. Kierowca ciężarówki polewa go wodą z kanistra.

Tak na oko będzie 70–80? – pyta ciekawie.

Może i więcej – odpowiada Jasiek Złomiarz. – Sporo dziś kolorówki. Dobry dzień.

Idę powoli, grzęznąc w miękkim podłożu. Wciąż czekam na spotkanie i wiem, że nie mam prawa się niecierpliwić. To nie jest spotkanie umówione na bank. Może się okazać, że wcale nie będzie miało miejsca.

Na śmietnisko zlatuje się w mgnieniu oka chmara zgłodniałych ptaków. Spod hałdy śmieci wyłażą szczury. To teraz ich królestwo. Elity wysypiska odeszły do swoich miejsc, z różnych zakamarków wyłaniają się przedstawiciele plebsu. Wraca Szczerbata z ustami pomalowanymi krwistą szminką. Ktoś wyrzucił, ona znalazła. Obok niej druga kobieta, na pozór wyglądająca zwyczajnie, która po chwili mruga do mnie i nie może przestać. Jednak to nie ja jestem obiektem jej zainteresowania. To nerwowy tik, który co chwila daje o sobie znać. Szeroki uśmiech posłany w moją stronę ma tłumaczyć ten mankament. Odsyłam uśmiech nieśmiało i dość głupio. Bezradnie. Nie jestem u siebie i to się czuje.

Do kobiet dosiada się młody chłopak w kaszkiecie. Wpatruje się w tańczące ogniki wyrastające znienacka to tu, to tam. W nocy pewnie robią większe wrażenie. Koleżanka Szczerbatej zagaja nienachalnie:

– Ty, student, ty naprawdę student czy tak dla picu? – chłopak obrusza się, odpowiada podrażnionym tonem: – Nie wierzysz? Doktorem miałem być. Nie wyszło. No, politycznie mnie załatwili. W domu nie mam czego szukać. Starzy by mnie wywalili na zbity pysk. Wyjadę. Może polecę do Ameryki…

A latałeś już? – Szczerbata postanowiła włączyć się do zwierzeń.

Nie… Boję się latać. Ale jak trzeba, to polecę. Polecę.

To była już desperacka deklaracja. Szczerbata zadziera głowę i patrzy w niebo, jakby chciała przebić je wzrokiem i sprawdzić, co tam jest. Z tej perspektywy widać, że za krzakami starego wysypiska zachodzi słońce. Koleżanka Szczerbatej wykrzywia w stronę młodego wymalowane usta i klepie się po pośladkach, chichocząc zalotnie.

– O, tu mam politykowanie, chłoptysiu, tu, tu. Chcesz, możesz sprawdzić.

Ze sterty śmieci gramoli się Nochal wzmocniony popołudniową drzemką w ciepłej pościeli strużyn. Zasila grono dyskutantów.

– Tak, tak, przez politykowanie „Hrabina” się przekręciła. A mówiła po angielsku i po francusku… Może nawet po niemiecku.

Daj spokój, wszyscy to znają!

Opór okazał się nieskuteczny. – On nie zna! Z samego Wrocławia przyjechała. Córką dyplomaty była czy coś, sama mówiła. W wojnę z partyzantami trzymała… Może ktoś ją znał?

Brak odpowiedzi potwierdził nieznajomość Hrabiny.

Po wojnie nie chciała o partyzantach gadać, to ją zamknęli w ciupie ze zboczeńcami. No i wyszła prosto na śmietnik. Trzeba było widzieć, jaka była elegancka, jak się nosiła… Tylko twarz miała jakąś dziobatą i nos siny, ale poza tym – klasa…

Koleżanka Szczerbatej nie wytrzymała.

Ja też byłam klasa! Chłoptyś, nie było na ulicy lepszej… Wierzysz? Dyrektorzy do mnie przyjeżdżali, wozili w góry, w uzdrowiska, pensjonaty… Byłam nawet w Zakopanem, we Warszawie… „Lola” na mnie wołali. Jeden nawet chciał się żenić. Mieliśmy jechać do Niemiec, miał tam willę z basenem…

– I co, Lola, nie wyszło?

Nie wyszło.

Śmietnik ma swoje melodie. Teraz szepce o dziewczynie, którą każdy może mieć za butelkę jabola. Albo i bez. Każdy ją tu miał i jeśli tylko zapragnie, będzie miał. Jak ktoś bardzo wysili słuch, to usłyszy tę szeptaną melodię. I wiele innych.

Czytaj też: Bimber nasz powszedni

Pustelnik na wysypisku

Z zarośli, samosiejek zaczynających się kilkadziesiąt metrów dalej, wychodzi postawny, lekko zgarbiony mężczyzna. Kuleje. Idzie ociężałym krokiem starego, zmęczonego człowieka. Na głowie beret naciągnięty prawie na same oczy. Ledwo widoczna twarz z kilkudniowym zarostem, mocno poorana tępymi żyletkami. Odziany w coś, co niegdyś było garniturem. Dawno temu. Teraz na szwach, nawet zgrabnie pozszywane cienkim drutem. Pod marynarką gruby golf niewiadomego koloru. Na nogach olbrzymich rozmiarów gumowce. Lewą ręką podtrzymuje dwa worki zarzucone na plecy.

W prawej ręce kij zakończony metalowym hakiem pomaga perfekcyjnie rozgrzebywać resztki nieprzebranych śmieci. Opiera się teraz na nim i zatrzymuje w pewnym oddaleniu. Ogarnia nieufnie wzrokiem całe towarzystwo, zauważa, że stoję kilka kroków dalej, że przysłuchuję się z dystansem, że jestem obcy. Rusza dalej.

Ciężko siada na połamanym plastikowym pojemniku, oparty o kij przyciśnięty do policzka. Też nie należy do tego towarzystwa. Jest obcy.

Ale nie lepszy – raczej gorszy. A nawet ewidentnie gorszy, a więc potrzebny temu wysypisku jak atut, absolutne przeświadczenie tych, co tu żyją, że nie osiągnęli dna. Że daleko im do Edka, który zjada, co znajdzie, jak od ziemi do księżyca. Przybysz wygrzebuje kijem dwa woreczki wypełnione mlekiem, potem kawałek kiełbasy. Pajdę chleba zgniata w potężnych, czarnych od brudu dłoniach, widać jest jeszcze dość świeża. Zamyśla się nad czymś, po chwili jeszcze bardziej odchodzi na bok. Resztkami zębów rozrywa woreczek z szarym mlekiem i od razu wypija połowę. Zagryza chlebem i kiełbasą. Jest sam i to się czuje. Pustelnik na tętniącym życiem wysypisku, na stercie odpadów wyplutych przez całe miasto.

Edek, a gdzie ty dzisiaj bywałeś? Na jakich salonach cię gościli, powiedz, Edek? – Nochal starał się ukryć szyderstwo, ale i tak wszyscy gruchnęli śmiechem.

Edek nie był na salonach, tylko na uniwersytecie, zostanie magistrem, będzie pierwszym uczonym na śmietniku! – Szczerbata chciała przybliżyć się do niego, ale zagrodził jej drogę kijem.

Poszła precz, psiajucha!

Prychnęła ze złością i pokazała środkowy palec.

Te, magister, masz tam pod budą kilka książek, Zdzichu ci odpalił, możesz zdawać egzaminy. Tylko postaw jabolka nam, nieukom, prostaczkom, nie żałuj…

Śmietnik zaniósł się głośnym rechotem. Edek z trudem wstaje z plastikowego siedziska i zarzuca na plecy swoją fortunę. Wolno wspina się na skarpę wysypiska i powoli znika w zaroślach. Nikt nie zauważa mojego odejścia. Oddalając się, słyszę grupowe popisy, przerywane co chwila solówkami Szczerbatej:

Słoń swą trąbą w dechę rąbie,
Małpa na harmonii gra,
Babcia ma świńskiego ryja,
To dopiero, to dopiero…

Kołomyja! – ktoś krzyczy.

Czytaj też: W PRL władza też potrafiła się urządzić

Mają zamknąć wysypisko

Wąską ścieżką przedzieram się przez zarośla. Idę za Edkiem. W plecaku dźwigam kilka słoików i parę piw.

Z wysokich traw i krzaków wyłania się drewniana buda. Dwa, może trzy metry na trzy. Okno zabite deskami od wewnątrz. Na dachu papa przyciśnięta cegłami i kamieniami. Na zewnątrz wystaje kawałek obciętej rury. Pod ścianami worki z butelkami, z boku coś w rodzaju wanienki wspierającej się na kilku cegłach, obok niej sterta gumowców. Trochę dalej resztki starej szopy i rozwalone fundamenty po czymś, co było, otulone chaszczami i chwastami. Edek ostrożnie zrzuca z siebie worki, bierze stojące z boku wiadro i idzie w kierunku fundamentów wyburzonej dawnej budowli. Schodzi do ukrytej piwniczki w połowie zalanej wodą. Myje w niej wyjęte z wora butelki. Odlicza około dwudziestu i z powrotem wkłada do worka. Do wiadra nalewa wodę i odstawia na bok. Rytuał. Otwiera solidne drzwi zamknięte dużą kłódką. Zostawia je otwarte na oścież, co jest rodzajem zaproszenia, i tak też je traktuję.

W środku po lewej stronie materac zarzucony starymi kołdrami i kocami. Stoję w progu. Gospodarz wyciąga spod materaca całkiem nowe radio. Wciska włącznik i kręci gałką do momentu, aż budę zalewa łagodna muzyka, przerywana co jakiś czas trzaskami i chrobotem. Przy prowizorycznym stole pojawia się krzesło.

Panie Edku, mogę wejść?

Zmieszał się i kiwnął głową. Dotknął krzesła, jakby chciał zapewnić, że jest przeznaczone dla mnie. Po kilku próbach udało mu się zapalić niewielką świeczkę osadzoną w blaszanej podstawce.

Mają zamknąć wysypisko... – jego głos był chrapliwy, a wyrzucane słowa niewyraźne. Widać, że mówienie sprawia mu dużą trudność. I że perspektywa likwidacji tego miejsca jest dla niego sprawą życia i śmierci.

Tak mówią, że się zapełniło i muszą znaleźć nowe miejsce pod śmieci – dopowiadam.

Zostanę już tutaj, mogą mnie tu pochować… Nawet z butelką jabola mogą mnie zakopać. Żebym miał na drogę – zarechotał z własnej refleksji. Zadał nieśmiałe pytanie: – Pan pisarz? Roześmiałem się i kiwnąłem głową. – Nie całkiem. Piszę tylko w gazecie. Zdziwił się. – O mnie?

Jąka się, czasami słowa zastępują całe pojęcia. Barwa głosu powinna coś wyrażać – radość, pewność, obawę, rozterkę… Powinien w niej być cały bagaż przebytych doświadczeń, całe bogactwo wnętrza czy nawet całkowita pustka. Kolor głosu Edka nie wyrażał nic. To nie była nawet pustka. Był kwintesencją wielu lat zamknięcia w sobie. Niemówienia. Kolor, którego nie było.

Wyjąłem z plecaka kilka słoików: konfitury, gulasz, gołąbki. Gęsty domowy żur. I placek z jabłkami.

To wszystko dla mnie? – zapytał po dłuższej chwili.

No pewnie, a dla kogo? Żona przygotowała na wszelki wypadek... – lekkim tonem starałem się ukryć moje zmieszanie. – Niech pan się częstuje, byłoby lepiej, gdyby podgrzać…

Pan? Nikt dawno tak do mnie nie mówił. I znowu długa chwila ciszy. Na prowizorycznej półce znalazła się blaszana miska. Na pierwszy ogień poszedł gulasz. Butelka piwa, którą wyjąłem z plecaka w następnej kolejności, wypełniła miskę z gulaszem po brzegi. A jednak. Obrzydliwa bryja nieokreślonej barwy szybko znikała. Nie chciałem przeszkadzać. Potem, kiedy pokazało się dno, spytałem: – Ile pan ma lat, panie Edku, pamięta pan? Jak długo pan tutaj żyje, no, mieszka?

Posłuchaj: Polskie picie ojców

Znaczy człowiek

Przez chwilę wydawało się, że nie zrozumiał pytania.

Kiedyś zbierałem nawet sto butelek. Myłem i sprzedawałem. Teraz się szybciej męczę. Ile mam lat? Ile mam lat... Czy to ważne? Chyba dużo.

Pokazał palce jednej dłoni, potem drugiej… Ponowił próbę. Wreszcie zrezygnował i machnął ręką.

– Ale na winko zawsze jeszcze nazbieram. I jedzenie sobie znajdę, daję radę. Tylko od ciepłego się odzwyczaiłem. Zaraz boli mnie brzuch.

Mówienie Edka jest jak przypadkowe odkrywanie kart. Lata życia opisuje z trudem wyrzucanymi słowami: kurwa, krzywda, spokój. Kurwa – to ona. Kobieta, która nie była lojalna. Zdradziła zaufanie. Jasne, nie był aniołem.

To było trudne. Miałem jedną pracę, potem drugą, trzecią. Na nic, na nic… Wracałem do pustego domu. To piłem. Jedną butelkę, potem drugą. Nie wiedziałem, kiedy wracała. Jak wracała, leżałem już spity jak bela. Jak świnia. Brzydziła się mnie i odchodziła. Nie wiem, do kogo.

Krzywda. Czyja? Teraz już wie, że krzywdzili się oboje. Coraz mocniej i mocniej. Kiedyś on nie wrócił. Nie miał do czego. I tak minęło z 20 lat. Może mniej, może więcej.

Teraz tu jest mój dom. W domu mam piec, palę butami. One najlepiej trzymają ciepło. Jak ten nowy śmietnik nie będzie daleko, to się nie przeniosę. Jakoś dojdę… Szkoda zostawić taki dach nad głową…

Mijała kolejna godzina, a nasza dziwna, niezdarna rozmowa ciągnęła się niespieszno, chropowato.

Muszę tylko jakiś wózek skombinować, bo coraz ciężej dźwigać. Tu się spokojnie żyje. Trochę się boję tych, co z nożami chodzą, ale co im po takich jak ja... Kiedyś grzebałem takie dziury w śmieciach i tam spałem. Śmieci dobrze grzeją. Śmieci są dobre. Ale teraz mam swój dom, swój kąt. Tu nie pada. Ludzie z okolicy też do mnie nic nie mają. Tu jest mi dobrze. Ja tylko chcę mieć spokój. Nic więcej. Tylko spokój...

O swoim życiu opowiada niechętnie. Są w nim nawet jakieś dzieci, niewidziane nie wiadomo od kiedy. Tutaj jest sam, bo tak chce. Jego świat jest mały. Buda, 200 kroków od centrum śmietniska. Skup butelek, także rzut beretem, raptem 15 minut drogi. Pobliski sklep z jabolami. Koniec. Jak był zdrowszy, to parę razy zaglądnął do knajpy. Ale jak zamówił bigos i wlał do niego piwo, to wszyscy zaczęli się śmiać. To pieprznął knajpą, choć rechot nadal ciągnie się za nim po wysypisku. Ten świat można obejść w niecałą godzinę. Reszta zamyka się we wnętrzu. W środku Edka.

– Tylko tu już mogę żyć. Wystarczy, że mam gdzie spać. Jedzenie zawsze sobie znajdę. Czasem tak leżę sobie w trawie i patrzę w niebo... – znowu długa chwila milczenia. – A w tej wannie grzeję wodę do mycia bardzo brudnych butelek, nie wszyscy takie zbierają. Sam też się tu myję, ale rzadko… W odwiedziny do nikogo nie chodzę – roześmiał się niemal bezzębnie. – Nikt mnie stąd chyba nie wyrzuci?!

Czytaj też: Kronikarz upadku Polski

A morze, widział pan morze?

Te słowa wypowiadał już ze strachem. Ale jego głowa coraz bardziej opadała, czułem, że nasze spotkanie zbliża się do końca. Na prowizorycznej półce skleconej z resztek znalezionych desek stało kilkadziesiąt książek. Sporo bez okładek. Zapytałem, czy mogę obejrzeć. Skinął tą opadającą głową. Stary podręcznik do fizyki, jakieś dwie bajki bez tytułu, z wydartą okładką. Pierwszy tom „Dzieci kapitana Granta” – także niekompletny. Szkolne wydanie „Pana Tadeusza”. Ozdobione rysunkami „Przypadki Robinsona Cruzoe” w dość jeszcze dobrym stanie, z zagiętymi górnymi rogami. Parę kolorowych tygodników, nawet jakiś „Paris Match”. „W pustyni i w puszczy”, porządnie wyglądające. Coś w języku niemieckim bez tytułu...

I „Klasycy dziennikarstwa” Egona Erwina Kischa. Okładka płócienna, trochę sfatygowana, pobrudzona. Kartki pożółkłe, inne wyblakłe, trudno było dostrzec szczegóły, w domu mojego gospodarza było już dość ciemno.

Czytam w słońcu, lepiej widać – wykrztusił jakby zawstydzony.

Świeczka wciąż się paliła, ale nie na tyle, żeby oświetlić wystarczająco półkę z księgozbiorem. Odłożyłem Kischa. Edek uniósł głowę, rozejrzał się dość przytomnie i spostrzegł moją obecność i fakt, że zainteresowałem się jego książką. Wydawało mi się, że to sprawiło mu przyjemność, ale może tylko mi się tak wydawało. Wyciągnąłem ostatnie piwo. Widziałem, że chce mnie o coś zapytać, ale szło mu marnie. Sapał, chrząkał, w końcu wyrzucił z siebie tych kilka słów, które mnie zaskoczyły:

A morze... jest duże? Widział pan kiedyś morze?

Opowiadałem o morzu, a siedzący obok mnie mężczyzna słuchał i patrzył przed siebie w przestrzeń zamkniętą ścianą ze zbitych desek. Na pożegnanie zastawiłem kanapki, których nie zdążyłem zjeść, i wizytówkę. Obiecałem, że pomogę, kiedy będą likwidować wysypisko. Że mogę podrzucić lekarstwa. W skupie butelek na pewno pozwolą mu zadzwonić. Pokiwał głową i przestraszył się wyciągniętej ku sobie ręki. Potem zawstydzony wyciągnął swoją, wielką, z wieloma bliznami.

Do widzenia, panie Edku.

Powiedziałem to, stojąc już w drzwiach. Gospodarz coś mruknął, był jednak zajęty odkręcaniem słoika. Zawartość znowu znalazła się w blaszanej misce i pewnie znowu została zalana piwem.

Czytaj też: Domy dla bezdomnych

Słoń na trąbie w dechę rąbie

Kiedy wracałem wysypiskowymi wertepami, ognisko paliło się jeszcze nieźle, raz podskakiwało do góry, raz płożyło się po przekopanych już i przeszukanych odpadach miasta. Teraz zwierzęta niczym szpekry walczą o swoje. Kundle rzucają się ku sobie, wyrywają z pysków kości, potem ze zdobyczą uciekają w pobliskie krzaki. Nocne ptaki wydziobują smakowite resztki ścierwa, atakując innych zuchwałych napastników. To szczury z piskiem przeciągają padlinę na swoją stronę. Ale za chwilę panuje już tutaj zgoda. Każdy znajdzie coś dla siebie. Śmietnik wyżywi każdego.

Jeszcze dochodzą mnie fragmenty głośnych rozmów i urywane śmiechy. Wysypisko zwabiło ich jak lep kuszący swym zapachem muchy. Byli w knajpach, zaglądali do melin, może niektórzy do własnych domów – ale wrócili tu, gdzie czują się najlepiej. Raz kapią łzy, raz słychać śmiech. Czasem jedno i drugie naraz.

Tak, tak, przybiegł wtedy, na szyi kajdan, włosy rwał z głowy… Szukajcie, błagam, szukajcie!

Słychać było, że wszyscy się ożywili.

Krzyczał, że zabije swoją starą! Że mu ten woreczek wyrzuciła, a on tam zbierał i zbierał takie złote cacuszka, samo złoto tam chował! Obiecywał nagrody, co on tam nie wykrzykiwał! Wszyscy szukali, a woreczek znalazł się potem w kredensie... Kurwa jedna, a on też. Tyle szukania i nic nie przyniósł. Tyle go było widać, kurwa…

Ktoś snuł marzenia: – Gdybym to ja, dajmy na to, znalazł złoto albo dolary, to taki dom bym sobie postawił, że kapałby od bogactwa! Samochód sobie kupuję, zajeżdżam tutaj, wódę stawiam wszystkim… Do knajpy najlepszej idę, zamawiam same najdroższe. Kiełbasę na gorąco, schabowy jak talerz, kelner kłania się w pas...

A mnie byś wziął? Dama by ci się przydała, nie? – Szczerbata wdarła się w tok marzeń.

Damy jak damy – to chyba Nochal. Ale pytanie nie pozostało bez odpowiedzi.

Na suknię byś dostała, na fryzjera, byłabyś jak ta lala!

Oddalałem się coraz bardziej, ale jeszcze dochodzą słowa knajackiej pieśni: – Słoń na trąbie w dechę rąbie… Małpa na harmonii gra… To dopiero… to dopiero…

Czytaj też: Sceny z życia (i śmierci) bezdomnych

Bo Edek się przekręcił

Zajmowałem się potem różnymi innymi sprawami, ale tamtego spotkania nie zapomniałem. Minęły prawie dwa lata. Kolejne święta. Wiedziałem, że śmietnisko wciąż jest tam, gdzie było. Korciło mnie czasem, żeby zajrzeć, sprawdzić, czy dom Edka wciąż stoi, a on sam jakoś sobie radzi. Ale nie zrobiłem tego, a z biegiem czasu uznałem, że skoro śmietnisko wciąż żyje, sprawa jest zamknięta, a Edek ma swój kąt.

Pewnego popołudnia dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez wizjer. Dwóch facetów marnie wyglądających i odzianych. Przedświąteczni kolędnicy? Coś do jedzenia, parę złotych do flaszki… Stali i przytupywali nogami, bo na dworze było już zimno. Ich wytłuszczone kurtki wydzielały dziwny zapach. Wyglądali, jakby mieli jakąś sprawę. Mieli. Zapytali, czy ja to ja, tak jak stoi na wizytówce trzymanej przez nieznajomego. Bóg mi świadkiem, że im wizytówki w życiu nie wręczyłem, do tego z domowym adresem. Widziałem ich pierwszy raz. Jeden z nich wyjął zza pazuchy niewielki pakunek i powiedział, że to od Edka. I że będę wszystko wiedział, od kogo. Że pan go znał.

Znał?

Bo Edek się przekręcił. Jakieś pół roku temu. Ale zanim na dobre wykitował i go gdzieś zabrali, to dał mi tę karteczkę i książkę i prosił, żeby to panu przekazać. My chcieli od razu, ale nie było jak, nie było okazji jechać do miasta. Ale słowo to słowo... Teraz nas podwiózł taki jeden, co tu ze śmieciarką jeździ…

Z niezdarnie zapakowanej przesyłki wyjąłem mocno podniszczoną książkę. Egon Erwin Kirsch, „Klasycy dziennikarstwa”. Gdybym powiedział, że się wzruszyłem, zakończyłbym tę historię ckliwie, a tego bym nie chciał. Coś jednak we mnie drgnęło.

Czytaj też: Jak żyliśmy w stanie wojennym i jak to opisywaliśmy w listach

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Afera upadłościowa, czyli syndyk złodziejem. Z pomocą sędziego okradał upadające firmy

Powstała patologia: syndycy zawyżają koszty własnego działania, wystawiają horrendalne faktury za niestworzone rzeczy, sędziowie to akceptują, a żaden państwowy urzędnik się tym nie interesuje. To kradzież pieniędzy, które należą się przede wszystkim wierzycielom.

Violetta Krasnowska
12.06.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną