22 sierpnia 2016 r. Kasia pamięta jak dziś. Spotkała się z kolegą na kawie. Wsypała dwie łyżeczki cukru i przyznała, że była pięć lat w terapii. Znajomy, psychoterapeuta uzależnień, zainteresował się powodami. Bo od lat tyła. Były okresy, gdy w miarę trzymała wagę, ale wszelkie zmartwienia, stresy powodowały, że zaczynała się objadać. Zarzekała się, że od jutra nie je, i jadła. – Kiedy lądowałam bliżej 100 kg, czułam do siebie wstręt, płakałam. I zaczynałam się odchudzać – opowiada.
Pierwszy raz poszła do dietetyczki, kiedy stuknęła jej czterdziesta. W ciągu roku zrzuciła 25 kg, w kolejnym tyle samo przybrała. I tak trzy razy. W końcu dietetyczka się poddała. Zasugerowała psychologa lub psychiatrę.
Kasia ważyła 90 kilo, gdy zaczęła na terapii analizować dzieciństwo.
Dom. Nas tata nie bił
Ojciec był kierownikiem bazy PKS na Śląsku. Matka – nauczycielka w szkole podstawowej, do której chodziła Kasia. Uczyła córkę. – Cała klasa szła na wagary, mnie mama zapowiadała, żebym się nie ważyła. W podstawówce nigdy nie poszłam. Żałuję. Nie miałam wtedy przyjaciół. To był najgorszy okres w moim życiu – opowiada.
Starsza od brata o cztery lata Kasia przynosiła zawsze świadectwa z czerwonym paskiem. Jako nastolatka cały rok zbierała też pieniądze zarobione przy zbieraniu żołędzi czy sprzedaży butelek, by wydać je na odlotowe prezenty dla rodziny. – Ciułałam dla tej jednej chwili, gdy wszyscy robili „wow” – wspomina. – Czułam swoją wartość tylko wtedy, kiedy zasłużyłam.