Grozi jej więzienie za pomoc w aborcji. Aktywistka: „Nie mam się czego wstydzić”
MATEUSZ WITCZAK: Rozmawiam z Justyną W. czy z Justyną Wydrzyńską?
JUSTYNA WYDRZYŃSKA: Zdecydowanie z Justyną Wydrzyńską.
Dlaczego zdecydowałaś się upublicznić swój wizerunek?
Nie ja go upubliczniłam, tylko TVP, która w listopadzie, po moim przesłuchaniu i otrzymaniu zarzutów, opublikowała tekst o „Justynie W., aktywistce Aborcyjnego Dream Teamu”. W naszej organizacji działają cztery osoby, ale tylko jedna Justyna. Nietrudno było się zorientować, kto zacz.
Ale nie będę się chować za „Justyną W.” również dlatego, że nie mam się czego wstydzić. Uważam to, co zrobiłam, za odruch pomocy drugiemu człowiekowi. Było to działanie dobre i moralnie słuszne.
„Podjęłam decyzję, że zaryzykuję”
Co się stało w lutym 2020 r.?
Do Aborcji bez Granic zgłosiła się Ania. Wysłałam jej za darmo leki, które posiadałam na własny użytek.
Ania nie mogła ich pozyskać w legalny sposób?
Początkowo chciała wyjechać na zabieg do Niemiec, ale mąż zagroził, że zgłosi na policję porwanie ich dziecka, które było na tyle małe, że musiałaby wziąć je na zabieg ze sobą. Zamówiła więc tabletki od organizacji Women Help Women.
To był sam początek pandemii – część krajów zamykała granice, a przesyłki się opóźniały. Z korespondencji z Anią wynikało, że mąż ją szantażuje i kontroluje – dała nam znać, że czyta jej maile i pewne rzeczy musi przed nim ukrywać. Była sama i przerażona. Jej historia bardzo mnie poruszyła, bo sama doświadczyłam takiej przemocy w relacji małżeńskiej. Podjęłam więc decyzję, że zaryzykuję i wyślę jej tabletki.