W piątek obieramy ziemniaki, w sobotę około 20 pań lepi pierogi, w niedzielę sprzedajemy pod kościołami, a pieniądze idą na pomoc Ukraińcom – opowiada Andrzej Stopyra, ksiądz, koordynator Caritasu i proboszcz w Lubaczowie na Podkarpaciu. Lepić mają Polki i Ukrainki, pół tony mąki na pierogi (dla miejscowych już nie ruskie, lecz ukraińskie) podrzucił za Bóg zapłać rolnik, ser dała mleczarnia, za olej, cebulę i inne dodatki ksiądz Andrzej zapłacił pieniędzmi Kościoła.
Parafialny „sztab kryzysowy” zwołał 24 lutego, pierwszego dnia inwazji, bo jak jest wojna, to zaraz są uchodźcy, a z Lubaczowa do granicy jest ledwie 10 km. Proboszcz kwateruje ich nieprzerwanie „na parafii” (przewinęło się już z 60 osób), a parafianie w swoich domach. Wpłacają też datki i przynoszą, co potrzeba, sortują, pakują, wysyłają. To samo dzieje się w setkach parafii, bo pospolite ruszenie, które ogarnęło Polskę, ich nie ominęło. – Zaufanie społeczne do Kościoła katolickiego spada, ale stosunkowo najmniej do proboszcza, któremu według niektórych badań ufa nawet dwie trzecie respondentów. I nic w tym dziwnego, bo proboszcz to twarz „kościoła parafialnego”, tego najbliżej ludzi, potrafi mówić do nich konkretnym językiem, świetnie ich zna i wie, do kogo w razie potrzeby uderzyć po pomoc – komentuje prof. UKSW Marta Osuchowska.
Meldunki z pola walki
Proboszczowie więc uderzają, a internetowe informacje na ten temat wyglądają trochę jak meldunki z pola walki. U św. Antoniego z Padwy w archidiecezji warszawskiej zbierają środki opatrunkowe, znieczulające i dezynfekujące. Na Jelonkach przed kościołem stanęły samochody, do których można przynosić środki higieniczne, ciepłe ubrania, koce, śpiwory, leki przeciwbólowe, antyseptyki, jedzenie w puszkach, baterie paluszki, powerbanki, termosy, latarki i lornetki.