Sobota 23 kwietnia. Była 3:40 nad ranem. Tak jakby złemu losowi było mało tragedii w kopalni Pniówek. Poranne wiadomości płynące z sąsiedniej Zofiówki były druzgocące. Kopalnie są oddalone od siebie o kilka kilometrów. Obie należące do Jastrzębskiej Spółki Węglowej i objęte najwyższym, czwartym stopniem zagrożenia metanowego. Obie fedrują na takich głębokościach, na których występuje nadkoncentracja wszystkich możliwych górniczych ryzyk i nieszczęść.
Według komunikatu JSW w Zofiówce doszło do „wstrząsu wysokoenergetycznego połączonego z intensywnym wypływem metanu”. Ale metan nie wybuchł! W rejonie wypadku, wstrząsu w chodniku na głębokości 900 m, pracowało 52 górników – 42 bezpiecznie i o własnych siłach wyjechało na powierzchnię. Zawalony chodnik odciął dziesięciu hajerów z nocnej zmiany.
Urządzenia sejsmiczne pokazały, że wstrząs miał siłę 2,21 w skali Richtera. W zawalonym chodniku i wyrobisku metan nie wybuchł, a więc, zakładano, górnicy mają czym oddychać. Najważniejsze było pytanie, czy zdążyli uciec i schować się w jakichś niszach. Natychmiast ruszyła akcja ratownicza, ale jedną z przeszkód były odległości. Od bazy ratowników do celu było 2,3–2,5 tys. m. Dużo, ale ta przestrzeń, jak oceniano, dawała szansę przeżycia. Jeżeli tylko z jakichś przyczyn nie dojdzie do eksplozji metanu.
Według informacji Wyższego Urzędu Górniczego skala ostatniego wstrząsu nie była zbyt silna jak na warunki śląskich kopalń: mieściła się w górnej granicy niedużych wstrząsów. A takich odnotowuje się na Śląsku w ciągu roku setki. Prawie w tym samym momencie w kopalni Sobieski w Jaworznie urządzenia zarejestrowały wstrząs o sile 2,3 w skali Richtera! Nikomu nic się nie stało, nie było najmniejszych zniszczeń – wstrząs odczuło tylko dwóch górników.
Najgroźniejszy jest metan
Górniczy eksperci mówią, że same wstrząsy w zasadzie nie są nadzwyczajnie groźne dla pracujących pod ziemią. Niebezpieczny jest metan, który w wyniku wstrząsu w dużych ilościach wypływa, czyli uwalnia się z pokładów. Groźne są tąpnięcia wywołane przez taki wstrząs. Zagrożenia wzrastają wraz z głębokością, a Pniówek i Zofiówka fedrują już kilometr i więcej pod ziemią. W kopalniach stosowana jest klimatyzacja, ale wstrząs w Zofiówce zniszczył urządzenia, co prócz groźnego stężenia metanu spowalnia akcję. Ratownicy pracują w tropikalnych temperaturach.
Wszyscy uczestnicy akcji mają w tyle głowy nadzieję, że po wstrząsie metan nie wybuchnie i się nie zapali. Że nie pojawi się iskra, która przekreśli nadzieję. Wstrząs w Zofiówce nie tylko otworzył zbiornik z metanem, ale jednocześnie poprzez swoją siłę doprowadził do zawału o takiej skali, że zablokował drogę ucieczki górnikom i odciął dopływ powietrza do miejsca, gdzie się znajdowali.
Nadzieja jest teraz najczęściej powtarzanym słowem.
Jan Dziadul: Pniówek. Cudu nie będzie
Zofiówka. Historia się powtarza
Prawie cztery lata temu Zofiówka przeżywała podobną tragedię. 5 maja tuż przed godz. 11 sejsmografy zanotowały tąpnięcie o sile 3,5 st. w skali Richtera. W miejscu, w którym jeszcze węgla nie wydobywano – dopiero przygotowywano się do eksploatacji. W tamtym momencie pod ziemią pracowało 250 górników. Jedenastu w samej strefie zagrożenia. Brygada drążyła chodnik, żeby dotrzeć do nowych pokładów węgla. W kilka sekund kilkudziesięciometrowa część chodnika – z obudową, taśmociągami, pracującymi maszynami i całą infrastrukturą energetyczną, klimatyzacyjną, tłoczącą powietrze, odprowadzającą metan i wodę – przestała istnieć. Doszło do wypiętrzenia spodu chodnika – swoistej „podłogi”. I to ona została z niesamowitą siłą wyrzucona w górę, miażdżąc o uzbrojony strop wszystko, co na niej stało i leżało. I tych, co tam pracowali.
Ruszyła jedna z największych i najtrudniejszych akcji ratowniczych w historii naszego górnictwa. Brało w niej udział blisko 2 tys. osób. Istniało ciągłe zagrożenie wybuchu metanu. Wysoka temperatura na głębokości 900 m robiła swoje. Już na początku akcji ze skraju rumowiska wyciągnięto dwóch górników lekko rannych i dwóch nieżywych.
W najniższej części zniszczonego chodnika – w miejscu, w którym opada, a potem unosi się w górę – pojawiło się zalewisko wody sięgającej stropu, uniemożliwiające ratownikom przejście do części wyżej położonej i prowadzenie w niej akcji poszukiwawczej. Piątego dnia akcji zaczęto wodę wypompowywać, ale nie wolno było stosować wydajnych urządzeń elektrycznych, bo najmniejsza iskra groziła wybuchem. Pojawiłby się ogień, kolejny żywioł. Zwieziono więc pompy zasilane sprężonym powietrzem – powolniejsze, mniej efektywne. Później z tego samego powodu nie wykorzystano do penetracji rozlewiska podwodnych robotów przywiezionych przez Marynarkę Wojenną.
Ale wodę trzeba było pokonać. Wypompować albo jakoś się przez nią przedrzeć, bo „Koka”, pies tropiący Podhalańskiej Grupy GOPR, natrafił na dwa ślady w pobliżu wejścia do korytarza zablokowanego przez podziemny zbiornik. Tymczasem woda, mieszająca się z węglowym pyłem, była błotnistą masą mułu i szlamu. Zwykłe pompy wciąż się zatykały, więc pod ziemię zwieziono australijskie specjalistyczne, szlamowe. Też na kompresory. Mulista konsystencja zbiornika i ciągłe zagrożenie metanowe blokowały akcję i nie pozwalały nurkom z KGHM ruszyć z pomocą ratownikom. Planowano, że to oni przedostaną się na drugą stronę rozlewiska. Oszacowano, że zbiornik ma 400 m sześc. i jest głęboki na mniej więcej 4 m. Przy dobrych pompach powinno się go opróżnić gdzieś w dziesięć godzin. Szlam spływał jednak bez przerwy, chociaż już nie tak intensywnie, i pompy pracowały prawie do ostatniego dnia akcji ratunkowej.
Czytaj także: 900 metrów pod ziemią
Równocześnie drążono otwór z górnego wyrobiska w miejscu, w którym mogli schronić się górnicy. Pierwsze wiercenie było nietrafione. Drugie weszło stumetrowym otworem do komory. Opuszczono do niej mikrofon, pakiety z jedzeniem i telefon ratunkowy. Mikrofon zarejestrował tylko szum wody. Lustro zbiornika powoli się obniżało, a to z kolei spowodowało uwolnienie metanu, blokowanego dotychczas przez wodę. Pompy elektryczne – w tym jedna, gigantyczna, transportowana pod ziemię w częściach – dalej nie mogły ruszyć.
W siódmym dniu akcji ratunkowej, 12 maja, w rozlewisku znaleziono ciało pierwszego z poszukiwanych górników. Dzień później, w trakcie wypompowywania wody, natrafiono na zwłoki drugiego.
Winę ponosi... Matka Natura
W „gotowości ratunkowej” czekały kolejne trzy psy ze swoimi przewodnikami. Szkolone do tropienia w zawałach i gruzowiskach. Psy zjechały w głąb kopalni w dziewiątym dniu akcji i podjęły trop. Wskazały ratownikom miejsce w rumowisku, przez które trzeba się dalej przedzierać. To był pierwszy taki przypadek użycia psów do podziemnych poszukiwań w całej historii polskiego górnictwa.
Jedenastego dnia akcji odnaleziono ostatniego górnika. Ciało było uwięzione pod konstrukcją stalową, zmiażdżone straszliwą siłą tąpnięcia. Śmierć nastąpiła natychmiast. Wydaje się, że zrobiono wszystko, co było możliwe. Pięciu górników zginęło, dwóch odniosło rany.
Wszczęto śledztwo. Swoje badania prowadziła komisja WUG. W styczniu 2020 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach umorzyła postępowanie, uznając, że charakter, zasięg i skutki wstrząsu były niemożliwe do przewidzenia. Nie można więc nikogo pociągnąć do odpowiedzialności. Prokuratorzy powoływali się na ustalenia komisji górniczej. Biegli uznali, że wypadek nie był spowodowany czynnikiem ludzkim czy niewłaściwą organizacją pracy lub niedopełnieniem ciążących na osobach dozoru górniczego obowiązków.
W umorzeniu śledztwa cytowano: „W ocenie komisji aktualnie istniejące procedury (zarówno prognozy analityczne, jak i oceny ruchowe wykorzystujące rejestrowaną aktywność sejsmiczną) nie pozwalają na tworzenie prognoz dotyczących możliwości uaktywnienia dyslokacji tektonicznych, skutkiem czego nie było zaprognozowania wstrząsu, który spowodował tąpnięcie”. Tak napisano fachowym językiem.
Tak więc tylko Matka Natura ponosi winę za samoistny wstrząs górotworu i śmiertelne skutki tąpnięcia. Matka ta, jak wiadomo, nie podlega odpowiedzialności. Sprawa zamknięta.
Czy polscy górnicy są bezpieczni?
Do kwietniowej środy, kiedy doszło do wybuchu metanu w Pniówku, w polskich kopalniach zanotowano cztery wypadki śmiertelne i tyle samo ciężkich. W tym jeden w górnictwie węgla kamiennego, jeden w kopalni miedzi i dwa w górnictwie odkrywkowym.
W 2021 r. śmierć poniosło 13 górników, a dziewięciu odniosło ciężkie ranny – w górnictwie węglowym odpowiednio dziewięć i trzy wypadki. W 2020 zginęło 16 górników, z tego dziewięciu w węglowym, siedmiu odniosło ciężkie obrażenia. W 2019 – 23 wypadki śmiertelne i 11 ciężkich, z tego w kopalniach węglowych 16 śmiertelnych i sześć ciężkich.
Poziom bezpieczeństwa w kopalniach mierzony jest liczbą wypadków śmiertelnych na milion ton wydobytego węgla (albo na tysiąc zatrudnionych). W 1990 r. wskaźnik wynosił 0,72 przy wydobyciu ok. 150 mln ton. W 2019 – 0,26 i 62 mln ton. 2020 – 0,15, w 2021 przy wydobyciu 55 mln ton węgla – podobnie.
Największa tragedia w powojennym górnictwie to pożar w chorzowskiej kopalni Barbara w 1954 r., który pochłonął życie 120 górników. W latach 50. rocznie ginęło pod ziemią ok. 600 osób (w kopalniach pracowali wówczas więźniowie, żołnierze, początkowo także jeńcy wojenni). W końcowych latach PRL traciło życie rocznie 100–120 górników. Do ostatnich największych wypadków należy wybuch metanu w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej, który w 2006 r. zabił 29 osób. W 1990 r. w tej kopalni zginęło 19 kamratów.
W tle takich tragedii jak te w Pniówku i Zofiówce zawsze padają pytania o bezpieczeństwo w naszych kopalniach. Jego deficyt nie dotknie jednego – nadziei, że tych pod ziemią uda się uratować.