Kolejka przed Składem Solnym w Centrum Sztuki Współczesnej „Wiewiórka” w Krakowie ustawia się jeszcze przed otwarciem. Głównie kobiety z dziećmi. Przychodzą po zupę w słoikach, suchy prowiant wydawany w sklepiku, chemię, kosmetyki. 1500 osób dziennie. I tak od ponad dwóch miesięcy. Trzeba jeszcze pakować słoiki z zupą w kartony. Pojadą do Ukrainy; dla żołnierzy, szpitali i sierocińców. Jutro wysyłka – około 1200 litrów zupy. To ciężka fizyczna harówka.
Uchodźców stale przybywa. A jedzenia – wręcz przeciwnie. Wolontariusze się wykruszają. Na ich miejsce przychodzą kolejni, ale już nie tak licznie, jak na początku. Nie da się tak w nieskończoność.
– Najpierw przyszło zmęczenie psychiczne. W końcu na co dzień stykamy się ze straumatyzowanymi kobietami i dziećmi. Ale teraz jesteśmy także, najnormalniej w świecie, zmęczeni fizycznie. Przecież większość z nas musi normalnie pracować. Mamy rodziny i codzienne obowiązki – opowiada Renata Granat, krakowska dziennikarka. Gdy usłyszała o akcji „Zupa dla Ukrainy”, ugotowała swoją, przywiozła i już została. – Ale ja też nie jestem niezniszczalna. Wczoraj byłam na dyżurze sama. Ludzie są coraz bardziej wyczerpani.
Zero wsparcia
„Zupa dla Ukrainy” to całkowicie oddolna, społeczna inicjatywa. Wymyśliły ją Kasia Pilitowska i Anna Chromik. Kasia wcześniej jeździła z zupą na granicę polsko-białoruską dla kryjących się po lasach uchodźców. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, uznała, że ta forma pomocy sprawdzi się także w Krakowie. Mieszkańcy masowo odpowiedzieli na apel. Ludzie gotują w domach i przywożą zawekowane słoiki do Składu Solnego. Pomagają także lokalne restauracje. Dobrzy ludzie pomogli urządzić lokal – kupili regały, stoliki.