Najgorsze jest to czekanie
Samotność i wojna Ukrainek w Polsce. Najgorsze jest to czekanie
Cicha uliczka w jednej z podwarszawskich miejscowości – wokół ładnie, brzozowy las, śpiewają ptaki. A na końcu tej uliczki uchodźczy dom wielorodzinny. Taki, jakich teraz w całej Polsce są tysiące – urządzony na szybko, w porywie serca przez Polaków, dla potrzebujących jakiegokolwiek kąta uciekinierek z Ukrainy, ze skromnymi pokojami (łóżko, kanapa, stolik, szafka), wspólną kuchnią i łazienką dla kilkunastu osób. Dom, w zaciszu którego w ukryciu przed czujnymi oczami polskich dobroczyńców, bez przyklejonego uśmiechu i ciągłych zapewnień, że za wszystko dziękują i wszystko im się podoba, ukraińskie kobiety z dziećmi każdego dnia walczą o sens. Sens wyjścia z pokoju, pójścia po zakupy, zobaczenia warszawskiej Starówki, szukania pracy, sens pozostania w Polsce albo sens powrotu do domu w Ukrainie. Ciężko znaleźć sens w pojedynczej czynności, w pojedynczym dniu, skoro w całym życiu nagle się go straciło.
Pokój Oleny
W uchodźczym domu pierwszy po prawej – pokój Oleny. Przyjechała z Żytomierza. Coś przeczuwała – niby przez dłuższy czas już było tam spokojnie, ale dla Oleny jakoś za spokojnie, podejrzanie. Wzięła więc dwóch synów, 8 i 15 lat. Spakowała wszystko, co mogła – nie zabrała ze sobą chyba tylko garnków i pościeli. Męża z teściami też musiała zostawić. Niedługo potem, jak wyjechała, wróciły ostrzały.
Dalej mieszka Sasza ze swoją córką Nataszą. Sasza to młoda, samotna matka. Dwa lata temu rozwiodła się z mężem. Firma, w której pracowała w Łucku, nadal działa, więc gdy Natasza jest w prywatnym przedszkolu (załatwiła je za darmo właścicielka domu), Sasza codziennie pracuje zdalnie przed komputerem w swoim mikroskopijnym pokoju.
Kolejna jest Oksana, a razem z nią syn i pies. Pies na początku został w Czerniowcach, rodzinnym mieście Oksany, ale potem na jej prośbę wolontariusze sprowadzili go do Polski.