JOANNA CIEŚLA: – Pamięta pan zapach powodzi?
BOGDAN ZAWADZKI: – Trudno go zapomnieć. To taka mieszanka zapachu rozkładających się roślin, przedmiotów, ciał zwierząt – słodkawa, bardzo nieprzyjemna. Woda powodziowa jest niezwykle groźna biologicznie i chemicznie – zmywa z pól nawozy, penetruje kanalizacje, cmentarze. By pozbyć się zagrożenia – i zapachu – trzeba nie tylko skuwać tynki, odkażać instalacje, lecz także zbierać ziemię, bo jest powierzchniowo skażona. To ważna, a pomijana, składowa opresji, z którą wiąże się to potworne doświadczenie. Na co dzień nie myśli się też o tym, że powódź, zwłaszcza w rejonach górskich, to straszny hałas. Tam po intensywnych opadach fala może podnieść się błyskawicznie i sunie z hukiem, ciągnąc ze sobą kamienie, drzewa, maszyny.
25 lat temu, w lipcu 1997 r., ulewne deszcze spowodowały zalanie setek miejscowości na południu Polski, wśród nich Opola, Wrocławia, Kłodzka i Raciborza. Z brzegów wystąpiły m.in. Nysa Łużycka, Nysa Kłodzka, Odra, górna Wisła. Ok. 40 tys. ludzi straciło dorobek życia, 7 tys. – swoje domy. Zniszczonych lub uszkodzonych zostało prawie 700 tys. mieszkań. Zginęło 56 osób. 18 lipca był dniem żałoby narodowej. Tamte wydarzenia nazywa się czasem „powodzią tysiąclecia”. Słusznie?
Polska jest krajem powodziowym, informacje o takich katastrofach pojawiają się w zapiskach już z czasów średniowiecza. Trudno ocenić wielkość kataklizmów sprzed kilkuset lat, ale na pewno poważne zalania zdarzały się także w okresie międzywojennym, w PRL. Potem nastąpił spokojniejszy okres, który trochę uśpił społeczeństwo. Powstawały co prawda wały i zbiorniki retencyjne, ale na taki żywioł jak w 1997 r. nikt nie był przygotowany. Pamiętam, że jeszcze przed wystąpieniem fali powodziowej w Warszawie deszcz padał dzień i noc przez tydzień.