Nazywa się Jacek, Jacek Jagódka, ale w pracy mówią na niego Jack. Praca, jak to praca, ma swoje plusy i minusy, ale z pewnością nie można powiedzieć, że jest nudna. Jednego dnia Jacek wyskakuje z pędzącego samochodu albo płonącego budynku. Innego pojedynkuje się na szczycie wulkanu. A jeszcze innego musi przyjąć śmiercionośny pocisk. Potem jest „cięcie” i jeżeli Jacek zmarł wystarczająco wiarygodnie, może przejść do następnej sceny. Jeżeli nie – wstaje, otrzepuje ubranie i umiera ponownie. – Obliczyłem sobie, że w ciągu roku umieram średnio 12 razy – mówi Jagódka.
Ma 43 lata, od 10 lat jest kaskaderem. Na koncie ma blisko 60 filmów. I to nie byle jakich – same hollywoodzkie produkcje: „James Bond”, „Star Wars”, „Superman”, „Gra o Tron”, „Wiedźmin”, produkcje Marvela i wiele innych. W tym czasie pracował u boku największych gwiazd filmowych: Natalie Portman, Harrisona Forda, Samuela L. Jacksona, Halle Berry, Stevena Spielberga, Nicole Kidman...
W jaki sposób chłopak ze Stalowej Woli znalazł się w samym centrum światowego kina?
Dziś uważa, że to kwestia przypadku, ale lubi na nią patrzeć w kategoriach przeznaczenia. Były lata dwutysięczne, krótko po tym, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej. Jacek, świeżo upieczony absolwent bankowości, był zawodnikiem lokalnego klubu koszykarskiego, gdy pewnego dnia poczuł, że świat go wzywa.
Konkretnie wezwały go londyńskie kluby sportowe United i Capitals, które chciały, by Jacek dla nich grał. Wizja przeprowadzki do kilkumilionowego miasta trochę go przerażała, nie był do końca pewny swojego angielskiego. Była też przeszkoda natury praktycznej: Londyn wymagał karty zawodnika, a macierzysty klub powiedział, że jej nie wystawi, póki Jagódka nie zrzeknie się należących mu się pieniędzy.