Bieszczady bez porodówek. Pacjentki nie dowierzają, lekarze już wyemigrowali
W 2019 r. zlikwidowano oddział położniczy w Sanoku. Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, bo stało się to w 35-tysięcznym mieście. Decydenci tłumaczyli, że z ekonomią nie da się dyskutować – skoro rodziło się mało dzieci, a koszty utrzymania oddziału wciąż rosły, należało podjąć drastyczną decyzję. Sprawa dość szybko ucichła, bo wciąż pracowały porodówki w Krośnie (40 km od Sanoka), Brzozowie (20 km), Lesku (14 km) i Ustrzykach Dolnych (40 km). W tym ostatnim mieście, położonym nieopodal przejścia granicznego z Ukrainą, oddział ginekologiczno-położniczy uważany był długo za wzorowy; przyjeżdżały tu chętnie rodzić także ciężarne spoza powiatu bieszczadzkiego. Ale w 2020 r., również ze względów finansowych, Ustrzyki podzieliły los Sanoka.
Lekarze się przenieśli
Personel medyczny i pacjentki długo nie mogli uwierzyć w taki obrót sprawy: wysyłano pisma do lokalnych władz, media publikowały artykuły, lecz klamka zapadła. Starosta Marek Andruch stwierdził jedynie, że trzeba zlikwidować porodówkę, by dać szansę utrzymania innym oddziałom szpitalnym. Bo one też były ledwo wydolne, a długi rosły. Lekarze ginekolodzy musieli przenieść się do pracy w innych miastach, podobnie położne i pielęgniarki – jeśli ktoś zechciał je zatrudnić. Położna z Ustrzyk Dolnych jeździła na dyżury do odległego o 80 km Krosna, inni medycy do Sanoka i Leska. Byli też tacy, którzy nie znaleźli pracy.
To właśnie szpital w Lesku miał się stać ostoją dla ciężarnych kobiet. Przynajmniej takie były założenia dyrekcji SP ZOZ i zarządu powiatu. Przewidywano, że skoro nie ma już porodówek w sąsiednich miastach, to teraz tutaj będzie się rodzić tyle dzieci, że oddział położniczy bez problemu się utrzyma, a może nawet wyjdzie na plus. Tak też myśleli włodarze okolicznych miast i gmin, którzy pogodzili się z zamknięciem porodówek na swoim terenie. Nikt nie zorganizował choćby jednego protestu, nie było publicznej debaty nad przyszłością lecznictwa w Bieszczadach. Również pomysł, by trzy szpitale dogadały się i podzieliły oddziałami (w jednym np. chirurgia, w innym kardiologa itp.), nie wypalił.
28 lipca 2023 r. Zarząd Powiatu Leskiego przyjął założenia „programu naprawczego SP ZOZ w Lesku w związku z trudną sytuacją finansową jednostki”. Zakłada on zamknięcie oddziału położniczo-ginekologicznego, anestezjologii i intensywnej terapii. Zamiast chirurgii ogólnej ma być tzw. chirurgia planowana, a SOR zostanie przekształcony w izbę przyjęć. Zaplanowano nawet likwidację przychodni zdrowia. W starostwie przedstawiono przyczyny zapaści finansowej SP ZOZ w Lesku, opierając się m.in. na wynikach pracy oddziału ginekologii i położnictwa. W 2019 r. w tutejszym szpitalu urodziło się 421 dzieci, rok później – zaledwie 324. W pierwszym półroczu 2023 r. przyszło tu na świat 146 dzieci. Przy obecnym finansowaniu, aby oddział mógł się zbilansować, ta liczba musiałaby być parokrotnie wyższa i oscylować w granicach 1200–1300 noworodków rocznie. Tymczasem w zeszłym roku w trzech powiatach: bieszczadzkim, leskim i sanockim, odnotowano tylko ok. 900 porodów. Straty w leskim oddziale wyniosły w 2022 r. prawie 4,5 mln zł.
Liczby to jedno, a życie drugie
Dane liczbowe biją po oczach i pokazują zapaść demograficzną w regionie, taką samą jak w całej Polsce. Ale jest też druga strona medalu. – Radni i zarząd powiatu nie dostrzegają, że w naszej lecznicy wykonuje się rocznie 800 operacji i zabiegów – mówi Małgorzata Pucyk, położna, która po likwidacji porodówki w Ustrzykach przeszła do pracy w Lesku. – Ok. 1500 pacjentek jest u nas leczonych lub diagnozowanych. Ten oddział to nie tylko porody. W placówce jest możliwość wczesnego wykrywania zmian przednowotworowych i nowotworowych, bez czekania dwa lata w kolejce.
Magdalena Dąbrowska, szefowa Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych przy SP ZOZ w Lesku, tłumaczy, że liczby to jedno, a życie drugie. – Zgodnie z art. 68 konstytucji władze są zobowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej kobietom ciężarnym, dzieciom, osobom niepełnosprawnym i w podeszłym wieku. Czy mieszkanek Bieszczadów to prawo nie dotyczy? Kto weźmie odpowiedzialność za kobietę rodzącą i jej dziecko, jeśli będzie musiała jechać dwie godziny do szpitala? Pan starosta? Radni? – dopytywała podczas konferencji prasowej zorganizowanej w sierpniu w Lesku przez posłów Koalicji Obywatelskiej. Dąbrowska zarzuciła też włodarzom powiatu i dyrekcji SP ZOZ, że od roku nie robią nic, by poprawić złą sytuację ekonomiczną szpitala.
Szpitalne długi rosną
Przyczyn zapaści, twierdzą eksperci, jest kilka. W Lesku wykonuje się głównie nisko wyceniane procedury medyczne przy zbyt małym obłożeniu oddziałów. Jednocześnie wymagana przez NFZ konieczność zabezpieczenia całodobowych dyżurów przekłada się na wysoką liczbę zatrudnionych lekarzy, pielęgniarek i położnych, co na niektórych oddziałach daje przerosty w zatrudnieniu. Jak podaje „Gazeta Codzienna Nowiny”, paradoksalnie problem pogłębiają braki kadrowe wśród lekarzy, którzy w tej sytuacji żądają wysokich stawek za dyżury. Wymóg ich zabezpieczania powoduje, że nierzadko za godzinę pracy dostają 200 zł. Jak ujawnia zarząd powiatu, w skali roku są to miliony. Trzeba też pamiętać o spłacie zaciągniętych kredytów i wzroście kosztów leków, mediów, usług itp. Obecne zadłużenie leskiego szpitala to już 70 mln zł.
Karolina Czuryło z Ustrzyk Dolnych ma urodzić w listopadzie. Chciałaby w Lesku, bo od jej domu to 25 km, ale obawia się, że do czasu rozwiązania porodówka przestanie działać. Wtedy rozważy, czy rodzić w odległym o 77 km Przemyślu, czy w położonym w podobnej odległości Krośnie. – Najbardziej boję się sytuacji, gdy nie daj Boże wystąpią u mnie jakieś komplikacje i będę musiała jechać w pośpiechu z mężem autem lub wzywać karetkę – mówi. – W Lesku mam lekarkę prowadzącą moją ciążę od początku, a jeśli trafię gdzie indziej, to co obcy lekarz będzie wiedział o moim stanie zdrowia? Zapozna się naprędce z dokumentacją medyczną albo i nie. I to mnie mocno niepokoi. Zamiast się uśmiechać, odpoczywać, odczuwam nieustanny stres. Tym większy, że dziecko jest tak ułożone, iż nie wiem, czy będę rodzić naturalnie, czy przez cesarskie cięcie.
Z najdalszych bieszczadzkich wsi jest do Leska 75 km. Niby półtorej godziny jazdy, ale na pewno nie zimą. – To są góry, serpentyny, do tego drogi często śliskie, bo nie wszystkie odśnieżane i posypywane w pierwszej kolejności – przypominają kobiety. – Nie bez powodu w 2021 r. zdecydowano, by jedna karetka stacjonowała w Lutowiskach, ale gdy mocno posypie śnieg, również ambulans może mieć problem z szybkim dotarciem do najbliższego szpitala. Z Lutowisk do Krosna jest 105 km, więc może się zdarzyć, że ciężarne z odległych wiosek będą rodzić w sanitarkach.
Druga kwestia to bliskość granicy z Ukrainą. Przez przejście drogowe w Krościenku nie przejeżdża już tyle osób co w pierwszych miesiącach po napaści Rosji, ale wciąż ukraińskie kobiety przekraczają granicę, by w Polsce poczuć się bezpieczniej. Wśród nich bywają ciężarne. One też przez likwidację porodówki w Lesku zostaną skazane na szukanie pomocy dużo dalej. Co więcej, planowana likwidacja SOR i anestezjologii spowoduje, że osoby, które powinny uzyskać natychmiastową pomoc lekarską (np. po wypadkach, przy zawałach itp.), będą wożone dużo dalej niż obecnie. A przecież liczy się każda minuta.
Protest bezsilnych
Wieść o tym, że Lesko ma zostać pozbawione porodówki i dwóch lub trzech innych oddziałów, oburzyła mieszkańców. Na wezwanie części personelu medycznego 8 września zorganizowano uliczny protest. Spodziewano się co najmniej tysiąca osób, tymczasem w upalny piątek na wiec przyszło jedynie ok. 250, w tym nieliczni samorządowcy z ościennych gmin i delegacje z kilku podkarpackich szpitali. Niektórzy się temu dziwili, przypominając, że gdy przed laty Lesko walczyło o powiat (w pierwszym rozdaniu podczas reformy administracyjnej miasto pominięto), ludzie potrafili się bardziej zjednoczyć. I osiągnęli cel, bo atmosfera była bardziej żywiołowa, a społeczeństwo jakby odważniejsze. Teraz w obronie szpitala nie dało się tego odczuć, choć nie można też uznać, że miejscowym nie zależy na utrzymaniu lecznicy w obecnej formie, z najważniejszymi oddziałami.
Ulicami Leska niesiono transparenty z hasłami: „Program naprawczy = program dewastacji”, „Szpital w ruinie – naród niech ginie”, „Pan starosta i Rada Powiatu – czerwona kartka od mieszkańców Leska”. Głos zabierali lekarze, pielęgniarki, w końcu pojawił się nawet starosta Andrzej Olesiuk, który wcześniej zapowiedział, że nie przyjdzie, ponieważ jego zdaniem protest ma charakter polityczny. Obok starosty stanął dyrektor SP ZOZ. Olesiuk przypomniał zgromadzonym, skąd się wzięła trudna sytuacja szpitala i że same płace przekraczają obecnie dochody lecznicy. Strata za 2022 r. wyniosła blisko 20 mln zł i w tym roku też raczej nie będzie mniejsza. Na koniec dodał, że placówka straciła już nawet zdolność kredytową.
– To znaczy, że wszystko na nic, że nie ma już wyjścia? – dopytywali sami siebie protestujący. I odpowiadali z nadzieją, że na pewno da się znaleźć wyjście z trudnego położenia, trzeba tylko chcieć. Niejako w ślad za tymi słowami mieszkańcy podpisywali się pod petycją do starostwa w sprawie ratowania szpitala. – Podpisy złożyło ponad 2 tys. osób – informuje Anna Sopata, prezeska Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Lesku.
Taka opieka nad kobietami
Na tydzień przed protestem Anna Sopata wysłała do lokalnych mediów obszerny list. Czytamy w nim m.in.: „W dobie rozwoju gospodarczego oraz rzekomej stabilności ekonomicznej poziom lecznictwa w Polsce się cofa. Bo jak można nazwać decyzję, która ogranicza dostęp do leczenia, profilaktyki i ochrony zdrowia? (…) Względy ekonomiczne determinują cały proces organizacji i zarządzania placówką szpitalną. A jednak przed laty szpital [w Lesku] funkcjonował bardzo dobrze, była w nim kuchnia, pralnia, mnóstwo pracowników. (…) Potem było tylko gorzej, wszystko powoli ulegało likwidacji. (…) Szpital w Lesku, a także inne lecznice powiatowe toną w długach. Powinny być nowe regulacje prawne, inny sposób ich finansowania. Dlaczego jeszcze nie ma, skoro mówi się o tych regulacjach od wielu lat? Kto ponosi winę za tę sytuację?”.
Szefowa leskiego TPD podkreśla w liście, że przez wiele lat miejscowy SP ZOZ aktywnie pozyskiwał fundusze unijne na rozbudowę i modernizację szpitala, realizowano także programy zdrowotne. W 2010 r. w placówce utworzono Fundację im. dr. Mirona Lisikiewicza (znanego przed laty w miasteczku lekarza i społecznika) na Rzecz Pomocy Dla Szpitala w Lesku. Pozyskano m.in. pieniądze na zakup nowego sprzętu.
„Co można powiedzieć ludziom, którzy zabiegali o jego zakup? Że ich praca była niepotrzebna? Nie wiadomo, gdzie trafi wypracowany sprzęt, gdy zlikwidowane zostaną oddziały. Czy cały wysiłek ma pójść na marne?” – pisze Anna Sopata.
O te i inne kwestie związane z przyszłością SP ZOZ w Lesku zapytaliśmy starostę Andrzeja Olesiuka. 30 sierpnia wysłaliśmy mailem pytania z prośbą o odpowiedź. Sekretariat potwierdził, że mail dotarł, i tego samego dnia zostanie przekazany staroście. Podobne pytania zadaliśmy dyrektorowi lecznicy Piotrowi Czerwińskiemu. Od obydwu panów nie otrzymaliśmy nawet lakonicznej odpowiedzi.
Uwzględniając fatalną sytuację szpitali, Ministerstwo Zdrowia zaproponowało powiatom sanockiemu, leskiemu i bieszczadzkiemu uruchomienie rządowego wieloletniego programu rozwoju ochrony zdrowia w Bieszczadach. Program ruszy jednak pod warunkiem, że wymienione samorządy zdołają się porozumieć w kwestii ścisłej współpracy co do działalności szpitali. Rozmowy trwają, ale nie wypracowano jeszcze żadnych konkretów.
Uliczny protest na razie nic nie zmienił. – Czekamy na plan naprawczy dla SP ZOZ – mówi położna Małgorzata Pucyk. – Ale niełatwo o optymizm. Od 2017 r. zamknięto w Polsce już kilkadziesiąt porodówek, kolejne wciąż są likwidowane. Czy tak powinna wyglądać opieka nad kobietami?
Lecznica w Lesku miała być ostoją dla mieszkańców Bieszczadów i licznych turystów, a wiele wskazuje, że będzie funkcjonowała w mocno ograniczonym zakresie. Stąd już, spekulują mieszkańcy, prosta droga do jej likwidacji. W wypowiedzi dla „Gazety Bieszczadzkiej” Alicja Błaszczak z Leska, na co dzień lekarka w sąsiednim Zagórzu, ostrzega: „Gdy zamkną szpital, będziemy umierać na ulicy”.