Polscy rodzice w pułapce sejfizmu: wszędzie wożą dzieci. Trzeba z tym wyhamować
Poranek na warszawskiej Pradze. Prawy pas Grochowskiej pod jedną z podstawówek jak zwykle o tej porze przytkany z powodu aut stojących na światłach awaryjnych. Co chwila dojeżdżają kolejne. Z samochodów wychodzą zaspane dzieci, wloką się na lekcje, a ich rodzice chaotycznie próbują z powrotem włączyć się do ruchu. Sporo z nich wróci tu po południu. Odbiorą pociechy ze szkoły i powiozą dalej: na angielski, hiszpański, piłkę, judo, jazdę konną. I tak od poniedziałku do piątku. Ilu z nas dotyczy rytuał dowożenia? Dlaczego to sobie – a przede wszystkim dzieciom – robimy?
Nie tędy droga
Z sondażu przeprowadzonego jakiś czas temu przez IBRiS dla banku Santander wynika, że zależnie od wielkości miasta od 40 do 54 proc. polskich uczniów jest dowożonych do szkoły przez rodziców. Tylko co piąte dziecko korzysta z komunikacji zbiorowej, a 36 proc. przychodzi na lekcje pieszo – w młodszych klasach zazwyczaj z jednym z rodziców. Połowa „zmotoryzowanych” uczy się w klasach 4–8 – wynika ze statystyk. Niedawny audyt Zarządu Dróg Miejskich w Warszawie pokazuje nieco lepsze dane: podwożonych ma być 22 proc. młodych warszawiaków, a po południu autem wraca tylko 14 proc. dzieci.
Wydawałoby się, że tendencja do dowożenia ma związek wprost proporcjonalny do odległości między miejscem zamieszkania a szkołą. Otóż niekoniecznie: badania wrocławskiego stowarzyszenia Akcja Miasto sprzed kilku lat wykazały, że prawie połowa tamtejszych uczniów codziennie przyjeżdża na lekcje samochodami, choć większość ma do szkoły mniej niż kilometr. Podobną prawidłowość ustalił Polski Klub Ekologiczny w przypadku Łodzi, gdzie do jednej ze szkół samochodem dojeżdżało aż 46 proc.