Wszyscy toksyczni
Groźna moda w psychoterapii: młodzi „zrywają” relacje. Bo rodzice podobno są toksyczni
Coraz więcej spośród tych, którzy mają dorastające albo definitywnie już dorosłe dzieci, dowiaduje się od nich, że struli im dzieciństwo. I trują dalej. Więc trzeba „przepracować rodzinne relacje”. Często jest to zabieg jednostronny – „pracują” tylko dzieci, a właściwie już nie dzieci, bo język nauk społecznych umieszcza ich w kategoriach „okres późnego dojrzewania” lub „młodzi dorośli”. Rodzice zachodzą w głowę, co się dzieje, skąd nagły chłód, drażliwość, łapanie za słówka, i ta terminologia: relacje, partner, empatia, asertywność, proces, terapia. Toksyczność, a jakże, nawet przede wszystkim. Jeśli młode gniazduje wciąż w rodzicielskim domu, atmosfera staje się nieznośna. Gdy już wyfrunęło, niekiedy finał owej „pracy” to po prostu: do widzenia. Na zawsze.
Rodzicom nietrudno połączyć dramat – bo dla większości ten rodzaj brutalnego odcięcia psychicznej pępowiny jawi się jako życiowa klęska – z faktem zjawienia się w życiu młodego człowieka psychoterapeuty, albo – w wielu przypadkach – tzw. psychoterapeuty. Czasem całej serii postaci o tajemnej mocy, kolejnego „jedynego prawdziwego przyjaciela”, który umie słuchać, rozumie, wspiera, w końcu staje się niezbędną podporą, by w ogóle jakoś funkcjonować. W wielu przypadkach jest to jedyny przyjaciel w sensie ścisłym, bo internet kompletnie przemodelował dawne szkolne przyjaźnie, paczki koleżeńskie przesiadujące ze sobą pod blokowym trzepakiem, podwórkowe bandy włóczące się wspólnie po lekcjach. Matki dziwią się, że ich córki, inaczej niż one, nie mają żadnej przyjaciółki „do grobowej deski”, ojcowie – że ich synowie nie znajdują kumpla, z którym i za 10, 20 lat chętnie pogwarzą przy piwie. Instagramowe czy tiktokowe doraźne i ulotne kontakty zupełnie nie przypominają młodzieżowej rzeczywistości sprzed pokolenia czy dwóch.