Kocie łby na sercu. O remont stuletniej drogi mieszkańcy walczą tu od 40 lat
Ilona Nowak-Augustyniak jest germanistką, ale z poniemieckim brukiem zmaga się bardziej jako sołtyska Machar. Mieszka tu od urodzenia, zmagania przejęła niejako po rodzicach, wspiera ją mąż (zimą nieraz musiał się przebijać do przyszłych teściów ciągnikiem) oraz synowie (18 i 23 lata), a z własnego dzieciństwa pamięta dojmujący wstyd, którego powodem był ten bruk. Na lekcje nie chodziła, tylko jeździła: w Macharach nie było (i nadal nie ma) szkoły, na bruk szkoda było autobusu i do sąsiedniego Bobrówka uczniów woził traktor z budą. – Tak to nazywaliśmy: buda. A na nas wołano „Macharaki”. Czuliśmy się gorsi. Najgorzej było, gdy buda się zepsuła, bo wsadzano nas do innej, chyba z tektury, którą pracownicy pegeeru jeździli na pole zbierać ziemniaki. Inne dzieci żyć nam wtedy nie dawały – opowiada.
Historia drogi do Machar dużo też mówi o tym, jak się robi politykę, a konkretnie jak krajowa bywa – nomen omen – dziurawa, a lokalna pogmatwana. Kilku polityków przez tę drogę nie powinno mieć już ręki albo i głowy, bo kładli pod topór (szczególnie z okazji wyborów), że załatwią. Barwy partyjne są przy tym nieistotne: poprzednio robił to wojewoda z PiS, obecnie starosta z PO. Niczym szkocki trener Bill Shankly o piłce nożnej sołtyska Nowak-Augustyniak mogłaby więc powiedzieć: „Niektórzy ludzie uważają, że droga do Machar jest sprawą życia i śmierci. To jednak coś o wiele ważniejszego”.
Za komuny i za demokracji
Machary leżą w Lubuskiem. Za Niemca nazywały się Machern. We wsi stał klasycystyczny dwór, do Machern prowadziła (i nadal prowadzi) piękna aleja lipowa.