Długodystansowcy
„Wskoczyłabym za nim do grobu”, czyli sekrety długich małżeństw. Trajektoria uczuć jest inna
Długowieczne związki to cecha pokoleniowa. Tak mówią Elżbieta i Krzysztof Wroneccy z Wrocławia, stomatolożka i kardiochirurg, którzy w tym roku obchodzą 55. rocznicę małżeństwa. – Jesteśmy z pokolenia, które niczego nie wyrzucało, wszystko zszywało, reperowało. Nawet pończochy nosiło się do repasacji. Jak w małżeństwie coś się nie układa, też się naprawia. Hanna Bilińska-Stecyszyn i Jan Stecyszyn, nauczyciele z Lubniewic, ślub wzięli 48 lat temu. – Trzeba ze sobą rozmawiać. Nigdy nie mieliśmy cichych dni. Maria i Bogdan Gontowie, księgowa i monter z Gorzowa Wielkopolskiego, 46 lat po ślubie. – Wspólny pogląd na życie, to się liczy. Inaczej prędzej czy później jedno pójdzie w lewo, drugie w prawo.
Ślubowali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską do grobowej deski, ale temu, kto wymyślił taką przysięgę, nie śniło się, że małżeństwo może trwać 40, 50 i więcej lat. Ludzie aż tak długo nie żyli. Najstarsze znane ślady formuły „till death us do part” (dopóki śmierć nas nie rozłączy) pochodzą ze średniowiecznej Anglii, a konkretnie z tzw. Rytu Sarum. Ten lokalny ryt katolicki stosowano w Salisbury (łac. Sarum) i okolicach od XI–XII w. Średnia długość życia wynosiła wtedy 30–35 lat, ci zaś, którzy zdołali przeżyć swoje narodziny i dzieciństwo, dożywali 50–60 lat.
Pobierali się młodo (w wieku 12–16 lat w przypadku kobiet, dziś byśmy powiedzieli: dziewczynek), ale jedno z małżonków często też młodo umierało – jeśli nie przy porodzie, to z powodu choroby, zarazy i braku medycyny albo wskutek wojen, które były na porządku dziennym. Małżeństwa trwały z reguły kilka–kilkanaście lat, „aż do śmierci” było więc realną i bliską perspektywą. Dla współczesnych par upływ czasu nie jest jednak jedynym wyzwaniem.