W szkołach słychać: nie pójdziemy na wycieczkę. Premier interweniuje, ale czara goryczy się przelała
Wygląda na to, że mieliśmy w Polsce kolejny strajk nauczycieli. Tym razem jednak bez megafonów, transparentów i marszów. Bez haseł, które można byłoby łatwo wyszydzić w porannych serwisach informacyjnych. Strajk, którego nikt nie ogłosił, a wydarzył się i doczekał reakcji premiera Donalda Tuska. Bo czasem protest to nie wyrażanie sprzeciwu, a powstrzymanie się od działań i zadań, które do tej pory uchodziły za oczywiste, ale bazowały na konsensusie, a nie na zapisach w prawie i tabelach rozliczeniowych.
Czasem takie protesty bywają skuteczne. Nauczyciele otrzymali od premiera zapewnienie, że sytuacja, w której pozostają w gotowości do wykonania pracy, do której się przygotowali, będzie pracą, za którą otrzymają (podobnie jak inni kodeksowi pracownicy) należne wynagrodzenie. Tym samym premier przerwał dyskusje o „katalogu zadań” dla nauczyciela zamiast pracy, która nie z jego winy przepada. Za takim rozwiązaniem była ministra Barbara Nowacka. Do czasu, kiedy ostateczną ofertę rządu dla nauczycieli przedstawił premier Tusk.
Awantura o wycieczki
O co to całe zamieszanie? Wyjścia ze szkoły i wycieczki – standardowe doświadczenia tysięcy uczniów i uczennic – coraz częściej są obecnie zawieszane. Właśnie dlatego, że za ten dodatkowy czas nikt nauczycielom nie płaci, nikt nie rekompensuje pracy po kilkanaście godzin na dobę, nie wynagradza pełnej odpowiedzialności za grupę kilkunastu osób. Teraz, jak się okazuje, po obowiązującej od września tego roku korekcie prawa udział w wycieczce, wyjściu do kina czy na wystawę może dla nauczyciela, który zostaje w szkole, oznaczać utratę wynagrodzenia. Efekt? W dziesiątkach szkół słychać: nie pójdziemy na wycieczkę, nie zrobimy dodatkowych zajęć, nie będziemy już łatać systemu za darmo.