Z życia Żabki
Reporter „Polityki” zatrudnił się w Żabce. Jak było? „Tu się liczy tylko zdanie Basi”
Jest 5.45, 15 minut do otwarcia, zaczynam pierwszą zmianę w Żabce. Sprawdzam bagietki, kajzerki, paluchy, wołowinery (do odgrzania na miejscu albo na wynos), sushi, gyros, sałatki, zupy i obiadowe klasyki, jak schabowy z zasmażką czy pyzy z mięsem. Zgodnie z zasadą „fi-fo” (first in – first out): to, co weszło (do sklepu) pierwsze, jako pierwsze ma wyjść. Ustawia się w rzędzie, z przodu z najkrótszymi terminami przydatności do spożycia, z tyłu z najdłuższymi (gdy w ciągu dnia pierwszych ubędzie, drugie będziemy dosuwali). Jeśli termin kończy się dziś, cenę obniżamy o połowę. Jeżeli skończył się wczoraj, towar jako sterminowany (nikt inaczej nie mówi) schodzi z półki.
W strefie gastro terminy są stosunkowo krótkie, ale „fi-fo” obowiązuje w całym sklepie, na innych działach pilnuje się tego zwłaszcza przy dostawach (o nich niżej). Angela (Angelika) i Ewcia (Ewelina) dosypują kawy i dolewają mleka do kawomatu, rozgrzewają roller pod kiełbasy, odgrzewają mrożone pieczywo. Jest też świeże (o tym decyduje ajent): o 6.03 lokalny piekarz wnosi trzy kosze po osiem bochenków, wynosi sterminowane (po 9.00 podobnie zrobi cukiernik). 6.07 – pierwsza klientka, miód, jogurt, ryżowe wafle. 6.15 – dziesięciu, pierwsza fala idzie do firm i biur. Ekspresowo kupują, płacą, wychodzą. Częściej bułki niż chleb, ciepłe niż zimne, papierosy, ciastka, kawa. – Niektórzy są uzależnieni od naszej kawy – mówi Ewcia. Pani z latte przy kawomacie się uśmiecha.
Fale klientów będą płynąć przez cały dzień. Przed 8.00 dzieciaki (idą do szkół), przed 10.00 znowu dorośli (niektórzy zaczynają pracę), od 12.00 dzieciaki ze szkół, między 14.00 a 16.00 dorośli z pierwszej i na drugą zmianę, po 18.00 ci, którzy byli przed 10.