Takiego finału nie mogliśmy przewidzieć nawet w najśmielszych snach. Iga Świątek po niespełna godzinie gry pokonała Amandę Anisimovą 2:0 (6:0, 6:0). Nie udało się Jadwidze Jędrzejowskiej w latach 30., nie udało się Agnieszce Radwańskiej 13 lat temu, ale tym razem nie było wątpliwości.
Iga Świątek lepsza we wszystkim
Polka nie pozostawiła złudzeń rywalce. Była lepsza niemal w każdym momencie na korcie. Od pewnej chwili można było nawet współczuć Amerykance, która dokonała wcześniej w Londynie wielkich rzeczy. Może to brutalnie zabrzmi, ale na współczucie nie mogła sobie pozwolić Iga, bo na takim poziomie chwila dekoncentracji mogła spowodować kłopoty.
Otwieraliśmy oczy ze zdumienia od pierwszej piłki. Po jednej stronie wielka mistrzyni, która w szóstym swoim wielkoszlemowym finale miała jasny cel – szósty puchar. Po drugiej stronie stała sparaliżowana stawką przeciwniczka. Trudno analizować grę w obu setach. Polka niemal nie popełniała błędów, była wszędzie, widziała wszystko, a gemy na jej koncie przybywały ekspresowo, obojętnie, kto serwował. Mistrzostwo stało się faktem.
To pierwszy wygrany turniej w tym roku, ale za to jaki. Większość fanów tenisa uważa, że najważniejszy w ogóle. Wystarczyło spojrzeć na lożę królewską. Można było dostać zawrotu głowy od wielkich postaci, a wśród nich byłych wielkich mistrzyń. Teraz w galerii tych sław znalazła się Polka z Raszyna.
Jeszcze raz trzeba podkreślić szczęśliwą rękę trenera Wima Fissette’a. Teraz już rozumiemy, dlaczego chce wymawiać „Wim” jak „Wimbledon”. Gratulacje należą się też całemu teamowi.
Wyrwać kępkę z Wimbledonu
Czy jeszcze kilka tygodni temu ktoś uwierzyłby, że będziemy tęsknić do trawiastych kortów, żałować, że tak krótko trwa ta część sezonu?