Ryszarda Socha: Co trzeba robić, żeby zaistnieć na unijnym firmamencie?
Janusz Lewandowski: Trzeba mieć za sobą szkołę polityki krajowej, która jest ważniejsza niż teoretyczne studia europejskie. Ale to nie wystarczy, jeżeli nie jest ona wzbogacona o znajomość języków obcych. To jeden z kluczy do swobodnego działania w Parlamencie Europejskim, a w przypadku części polskiej delegacji istotne kalectwo. Nie można pozorować funkcji europarlamentarzysty po to, żeby być codziennie w polityce krajowej. Duża część naszej delegacji ani be ani me w innych językach, za to wyżywa się w kraju. W PE nie ma z nich żadnego pożytku.
W Unii Europejskiej dużo się rozmawia, żeby poznać argumenty drugiej strony. Nie jest cnotą przegłosowanie, cnotą jest wypracowanie kompromisu, który pochodzi ode mnie, ale na który zgadzają się też inni. Głosowanie jest ostatecznością. W polskiej polityce jest ono momentem triumfu i upokorzenia przeciwnika.
Sporo się mówiło o tym, że bogate kraje starej Unii, które do budżetu więcej wnoszą niż otrzymują, w roli komisarza do spraw budżetu wolałyby reprezentanta mniejszego kraju, bardziej spolegliwego. Wskazywano na Litwę...
Mamy to, czego chcieliśmy, bo rzeczywiście celowaliśmy w budżet, robiąc różne zasłony dymne. Ale to było nam przyobiecane nieformalnie w rozmowach.
Udawaliśmy, że chcemy stanowiska komisarza do spraw przemysłu albo konkurencji.
Był poza zasięgiem, w momencie kiedy Polska chciała mieć szefa Parlamentu Europejskiego. Ale należało obronić komisję budżetową, bo istnieje klimat na rzecz rewolucyjnych zmian, które nie są dla wszystkich korzystne. A więc na tym będzie polegała moja praca - tak ukształtować finanse, aby one zespalały Europę, która ciągle dysponuje nierównym potencjałem na wschodzie i zachodzie.