Mówi, że reprezentuje pamięć o 15 mln Niemców, często powtarza, że co trzecia niemiecka rodzina nosi bliznę po wypędzeniu. Wysoka, elegancka, zawsze w kolorowych żakietach i ostrej szmince. Zimna, spokojna i stanowcza. Do perfekcji opanowała inscenizację swoich medialnych występów – telewizje pokazują ją z kanclerzami i prezydentami, przy mównicy albo jak stoi samotnie przed lasem mikrofonów, zupełnie jak ważny przywódca. Brzmi pewniej, jest bardziej elokwentna i przekonująca niż Angela Merkel.
Przez lata ten wizerunek był medialnym złudzeniem. Niemcy zachodzą w głowę, jak Steinbach mogła zrobić tak wielką karierę w Polsce, długo pozostając prawie nieznana w Niemczech. Za Odrą Związek Wypędzonych (BdV) uchodzi za relikt przeszłości, niegdyś wpływową, dziś marginalną organizację emerycką. Tym większe było zaskoczenie, gdy w listopadzie zeszłego roku jego szefowa skłóciła koalicję rządową, a w grudniu postawiła ultimatum kanclerz z własnej partii. W styczniu wróżono jej upadek, tymczasem Steinbach wyrasta dziś na symbol rozłamu w chadecji.
Szefową Związku została w 1998 r. Dwa lata później ogłosiła swój „projekt życia”: budowę Centrum przeciw Wypędzeniom dokumentującego historię i cierpienia wysiedlonych. Zamiar z miejsca wywołał protesty w Polsce i w Czechach, podchwyciła go za to chadecja, tradycyjna sympatia polityczna BdV. Licząc na ich głosy, CDU/CSU już w 2002 r. wpisała projekt Steinbach do swojego programu. Gdy trzy lata później Merkel wygrała wybory, w umowie koalicyjnej z SPD znalazł się zapis o „postawieniu widocznego znaku, by upamiętnić niesprawiedliwość wypędzeń”.