Thetta reddast. Jakoś to będzie. Te słowa kończą prawie każdą rozmowę Islandczyków o kłopotach ekonomicznych kraju. Przeżyliśmy wieki głodu i duńskiej kolonizacji, mówią. Przeżyliśmy Anglików, Amerykanów i ich odejście z wyspy. A w tym czasie musieliśmy przetrwać też trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, lawiny i gigantyczne powodzie niszczące drogi i zmiatające do morza nasze domy. Przetrwaliśmy wojny dorszowe i znikanie ławic ryb, które zapewniały wyspie egzystencję. Przeżyjemy i teraz, chociaż mówi się nam o bankructwie kraju. Wszystko się ułoży. Thetta reddast.
Ale nie wszyscy podzielają taki pogląd. Iris Erlingsdottir, znana poza granicami kraju publicystka, złości się, gdy mówi o niezmiennej od czasów wikingów mentalności Islandczyków: – Kiedyś rabowaliśmy wszystko wokół, a dziś chcemy, żeby świat płacił nasze długi. Niekompetentni politycy próbują przerzucić ciężary na społeczeństwo i uniknąć odpowiedzialności za to, co się stało. Erlingsdottir mówi też o korupcji, braku prawdziwej opozycji i zastępowaniu kompetencji legitymacją partyjną przy dostępie do stanowisk państwowych. – Politycy muszą być pociągnięci do odpowiedzialności prawnej i ekonomicznej za kryzys – uważa.
Nie wystarczy, że tylko zabrano im stanowiska jak poprzedniemu premierowi Geirowi Haarde, który uciekł w chorobę, kiedy bijący w garnki demonstranci zmusili go do ustąpienia.
Rybny biznes
To Haarde był ojcem islandzkiego cudu gospodarczego, o którym nie tak dawno jeszcze pisano. Jego rząd zliberalizował i sprywatyzował regulowaną wcześniej gospodarkę.